Crisstimm

 
lid geworden: 14-12-2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punten28meer
Volgend niveau: 
Benodigde punten: 172
Last game
WordBox

WordBox

WordBox
24 dagen geleden

Środowy humbug ze środkowej klatki

Kocie śpiewy na granicy słyszalności.

Pani w TV zwierza się tak samo.

Sąsiad daje koncert bogobojnych szlagowości.

Zabierz mnie stąd, zabierz mamo!

 

Ruch uliczny drży przed protestami.

Mały Zeniu ma to wszystko na dnie duszy.

Już zanurzył się w portalu z on-line grami.

Jeden problem, po wczorajszym wciąż go suszy.

 

Osjaniczna pani Basia z naprzeciwka

Szuka nadal "zaradnego romantyka".

Na zanętę wierszykami ciska.

Ma marzenie - poeta plus bryka.

 

Dzieci z gimby maltretują psiaka.

Po co szwenda się pod szkoły bramą?

To krynica know how dwunożnego ssaka.

Zabierz mnie stąd, zabierz mamo.


W TV pani wciąż się zwierza z poprawności,

kiedy można, z kim i dlaczego nie "in vitro".

Przytakuje tłum zebranych, prawych gości.

Głową kiwam: Ave Pani!  Ave Sitwo!

 

Mały Zeniu nie wytrzymał inklinacji.

Jaźń domaga się mocnego klina.

Jest w tym, trzeba przyznać, sporo racji.

Bytu zbyt to wina wina?

 

Pani Basia do wierszyków ma dodatki:

cmoczki, buźki oraz fotka "z neta"

Złapał na nie się znów okaz rzadki

Zaradny inaczej, inaczej poeta.

 

Chciałam jeszcze dodać, całkiem mimochodem,

że sąsiad z koncertem wyjechał do pracy

Chyba autobusem, a nie samochodem,

bo na drodze protest "rodakom - rodacy".

 

Rarytasy polskiej codzienności w koło

Cuda jak u Houdiniego lub Dynamo

Raz ponuro, raz bez związku, raz wesoło.

Raczej tu utknęłam na zawsze, o mamo!


Grimbald Wspaniały i kilka problemów wagi rozmaitej

   Pewnej pochmurnej niedzieli Grimbald Wspaniały postanowił wymyślić zabawę. I to nie pierwszą lepszą z brzegu, ale taką która byłaby i oryginalna i fascynująca i pełna zaskakujących zwrotów akcji.

   Usiadł Grimbald na zydelku pod oknem i kombinował.

   A może by tak wymyślić... szachy? E nie... zbyt ekspresywne i budujące napięcie. To może porządną grę w karty? Niee, wszystkie porządne już wymyślone. Berek? Nigdy nie widziałem sensu w ganianiu bez wyraźnego powodu. Ciuciubabka? Brrr... nie wiadomo, na jaką babkę się trafi.

   Przemknęła mu myśl, aby wymyślić zabawę w doktora, ale uciekła zatrwożona, gdy uświadomiła sobie, że pierwszą pacjentką najprawdopodobniej byłaby Grimbaldowa.

- Ech, nie ma porządnych zabaw do wymyślenia - westchnął krasnolud.

- Co tam mruczysz? - zagadnęła go żona.

- Chciałbym się porządnie zabawić.

   Grimbaldowa musiała opacznie zrozumieć jego słowa, bo zdzieliła go parasolem, który naszykowała sobie przezornie, gdyż w planach miała przedwyborczy spacer wśród społeczności wiejsko-leśnej.

- Za co? - Grimbald skulił się i osłonił głowę rękoma oczekując, dalszego rozwoju akcji.

- Za to, że gdy chciałam, ty nie mogłeś albo co gorsza nie chciałeś.

   Te enigmatyczne stwierdzenie wywołało w krasnoludzie głęboką frustrację. Chciał oponować, wyjaśniać, pytać, indagować ale małżonka poprawiwszy przedwyborczą fryzurę wyszła w kierunku bliżej nieokreślonym.

- Wrócisz na obiad? - zawołał za nią.

   Nie doczekał się odpowiedzi i uznał, że znów sam musi zatroszczyć się o siebie zarówno pod względem aprowizacyjnym jak też kulturalno- rozrywkowym. Po chwili uzgodnił ze sobą, że wszystkie te kryteria spełnia butelka okowitki, co ją przezornie zakupił przedwczoraj po pracy. Skierował się w najciemniejszy kąt spiżarni, tam bowiem ukryta była przed wzrokiem ciekawskich, jako też nieprzychylnych i nazbyt asertywnych osób.

   Postawił flaszkę na stole, kulturalnie wyjął odpowiednią szklaneczkę, nalał na dwa palce i duszkiem wypił.

   Pierwszy łyk wyrwał z piersi westchnienie: uchhhhh oraz przyjemne mrowienie w gardziołku.

- Żeby tak wymyślić zabawę równie przyjemną jak to... To by było coś i oryginalnego i fascynującego i pełnego zaskakujących zwrotów akcji. Tylko, że do większości fajnych gier potrzebne są przynajmniej dwie osoby.

   I przyszło mu na myśl, że dawno nie widział swojego przyjaciela, sąsiada i dłużnika w jednej osobie, Razybuda Wolnostojącego. W tym momencie przedziwna tęsknota za męską, solidną i bezkompromisową przyjaźnią złapała go za gardło i ścisnęła bardzo mocno, tak mocno, że aby ją rozluźnić musiał wziąć spory łyk okowitki, pomijając przy tym pośrednictwo szklaneczki.

- Skoro na domowy obiad i tak nie mam co liczyć, pójdę z podwieczorkiem do przyjaciela.

   Tu fachowym spojrzeniem obrzucił flaszkę w dłoni.

   Prawie pełna, spokojnie wystarczy dla dwóch, skonstatował i schował gościniec dla kompana za pazuchę.

   Wahał się jeszcze chwilę, czy wziąć parasol, po czym machnął ręką, uznawszy go za zbędny balast.

   Na ścieżce za domem spotkał mężczyznę spacerującego ze świnką na smyczy. Normalnie taki widok wzbudziłby we Wspaniałym przynajmniej zdziwienie, jeśli nie osłupienie, jednak zaczynał przywykać do dziwactw sąsiadów, jak też do ich niepośledniego szacunku dla wszelkich istot żyjących.

- Witaj Jermirze - grzecznie przywitał zduhacza, uchylając czapki.

   Tamten równie elegancko wyraził radość na widok krasnoluda i przystanął lekko pociągając smycz, by przystopować podekscytowanie świnki na widok błotka na drodze.

- Anabell, damy nie taplają się w pierwszej napotkanej kałuży.

   Świnka radośnie chrząknęła, jakby rozumiejąc i nie wnosząc sprzeciwu, do tej jakże słusznej uwagi. Grimbald również postanowi ją zapamiętać, by w odpowiedniej chwili i okolicznościach wygłosić i zaimponować małżonce.

- A dokąd to cny Grimbaldzie?

- Z przyjacielską wizytą oraz zacnym poczęstunkiem.

   Zduhacz pokiwał ze zrozumieniem głową, a krasnolud zaniepokoił, czy butelka nie uległa jakiejś katastrofie, na przykład wysuwając się niepostrzeżenie się zza pazuchy i czy nie przepadła gdzieś po drodze.

   Sięgnął ręką sprawdzając.

   Uff, jest, ale czy zawartość również?

   Wyjął flaszkę i uniósł na wysokość wzroku.

   Wszystko było w porządku.

   Kołyszący płyn, w nieodgadniony sposób rozpalił straszliwe pragnienie.

    Jeden łyczek.

   Już miał upić, gdy napotkał zdziwione spojrzenie Jermira.

- No tak, w ręce sąsiada, na zdrowie - podał mu butelkę.

   Ten wziął od niego ale chyba nie bardzo wiedział co z tym począć.

- Proszę się poczęstować. Towar pierwsza klasa... no może nie taki jak własnego pędzenia ale swoją moc ma - zachęcał.

Zduhacz powąchał, pokręcił głową i oddał flaszkę.

- Dziękuję, z całego serca, za serdeczność i niezwykle przemiłą chęć podtrzymania przyjacielskich więzi poprzez tradycyjną, męską formę rozrywki niewerbalnej. Jestem prawdziwie wzruszony, muszę jednak odmówić ze względów zdrowotnych.

   Krasnolud odebrał swój skarb i choć nie do końca zrozumiał sens przemowy, uznał ją za zachętę do wypicia za dwóch. Wziął długi łyk, a po nim jeszcze jeden długi łyk.

- Huuuu! - wykrzyknął i przytupnął.

   Jak ja lubię ten smak, pomyślał, słodki smak tradycyjnej, niewerbalnej, męskiej formy wyrażania przyjacielskich więzi.

   Świnka pociągnęła zduhacza, dając do zrozumienia, że nadszedł czas na kontynuowanie spaceru w poszukiwaniu kałuż, co tamten uznał za słuszne, tym bardziej że z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.

- Komu w drogę... Dzisiaj jeszcze nieźle popada - popatrzył w górę zduhacz - lecz dopiero jutro można się spodziewać porządnej burzy.

- Skoro ty tak mówisz - odparł Grimbald - to rzeczywiście trza przyspieszyć tempo.

- Pozdrowienia dla małżonki.

- Dziękuję i odwzajemniam.

   I nagle coś sobie przypomniał.

- Sąsiedzie? Sąsiedzie, wyście światowy człek i bywały... Powiedzcie, gdyby tak wymyślić fajną zabawę, no taką właśnie na pochmurne i deszczowe dni, ale która byłaby i oryginalna i fascynująca i pełna zaskakujących zwrotów akcji, to co byście proponowali?

- Bo ja wiem? - zafrasował się zduhacz - No... Tak na szybko to... To może... zabawę, w której można by porównać z innymi swoją wiedzę, zasób słów, et cetera - takie "państwa, miasta, bajki".

   I odszedł ciągnięty przez wesołą świnkę Anabellę.

   Grimbald chwilę zastanawiał się nad propozycją zduhacza i bezwiednie upił ze trzy łyki z butelki.

- Państwa, miasta, bajki? E nie... to się na wiejskim gruncie raczej nie przyjmie - uznał i ruszył w drogę z przyjacielską wizytą i pełną do połowy butelką okowitki.

   Zaczęło padać.

   Na rozstaju dróg, pod prastarym, rozłożystym cisem schronił się dziwny stwór. Z daleka nie mógł Grimbald rozpoznać, kto zacz. Ponieważ deszcz nasilał się, uznał za stosowne również skorzystać z osłony gałęzi.

   Lekkim truchtem podążył w kierunku schronienia. W miarę jak się zbliżał zagadkowa postać, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej tajemniczej. Była to wysoka, smukła kobieta ubrana w długi, powłóczysty płaszcz z kapturem, zakrywającym twarz. Wydała się Wspaniałemu znajoma, choć nie mógł skojarzyć, gdzie też mógł ją spotkać. Postać działała niepokojąco, wręcz zatrważająco i by ukoić nerwy sięgnął za pazuchę.

   Tylko mały łyczek.

- Witaj Grimbaldzie Wspaniały - przywitała go kobieta.

   Znała jego imię. To jeszcze mocniej go zaniepokoiło. Znów sięgnął za pazuchę. Przyjemnie zapiekło w gardziołku i pomogło znaleźć adekwatną odpowiedź.

- A witaj, kimkolwiek jesteś.

   Postać przesunęła się robiąc miejsce dla niego pod drzewem. Cis, choć wysoki i dorodny, nie był jednak tak rozłożysty, jak na przykład dąb i aby schronić się przed deszczem musieli stanąć blisko siebie.

- Nie poznajesz, prawda? - znów zagadnęła go kobieta.

- Nooo, nie bardzo... choć mam wrażenie, że już kiedyś, gdzieś...

- A teraz? - zrzuciła kaptur i rozchyliła poły płaszcza.

   Ona była wysoka, Grimbald zaś sięgał jej zaledwie do ramion i gdy to zrobiła, wzrok jego napotkał to, co u każdej niewiasty powinien napotkać. Jednak przedziwna istota odbiegała od klasycznego kanonu kobiecości. Krasnolud później wyznał przyjacielowi Razybudowi Wolnostojącemu, że jedynie hart ducha, jako też niezłomna postawa oraz te kilka niewielkich łyczków okowitki sprawiły, że nie ścięło go z nóg i nie powaliło zawałem.

- Mamuna... - wyszeptał.

- Mów mi Czębira.

   Mamuny, inaczej zwane dziwożonami to tajemnicze istoty płci żeńskiej, wyróżniające się całkowitym brakiem urody powszechnie akceptowanej, owłosieniem na całym ciele i pewnym zapadającym w pamięć szczegółem anatomicznym. Mianowicie najbardziej charakterystyczną dla mamun cechą, jest dziwny wygląd ich piersi. Są one nienaturalnie duże i obwisłe. Wyprostowanej mamunie mogą niekiedy sięgać aż po kolana i bywało, że często dla wygody zarzucają je sobie za plecy.

Czębira pod płaszczem nie miała praktycznie nic, jeśli nie liczyć skąpego pasa płótna owiniętego wokół bioder.

   Na szczęście po chwili zakryła się, choć kaptura już nie narzuciła.

   Twarz dziwożony była dość cudaczną układanką, w której nic do siebie nie pasowało. Obwisłe, pomarszczone policzki starej kobiety nie przystawały do spiczastej, elfiej brody, a długi, haczykowaty nos kontrastował z szmaragdowymi, można rzec olśniewająco pięknymi oczami. Uszy - nienaturalnie duże, pokryte były gęstymi włosami, których za to zabrakło na brwi - rzadkie i skąpe. Same włosy nie wyróżniały się niczym szczególnym - siwe, proste, długie.

- Spotkaliśmy się na wiecu wyborczym, kiedyś tam... - przypomniała mu.

   Grimbald zaczął przypominać sobie. Był to wiec, na którym wybrano jego małżonkę na Naczelnego Włodarza Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego. Wiec, od którego jego życie zmieniło się dość znacznie, moment od którego został mężem swojej żony.

- Tak, pamiętam. Przemawiałaś.

- Przemawiałam. Byłam przewodniczącą komitetu wyborczego Grimbaldowej i to ja przyczyniłam się do jej zwycięstwa. A teraz? Teraz nawet nie pamięta jak mam na imię.

   Połączenie powierzchowności dziwożony, gorycz jej słów i przywołanie imienia towarzyszki życia sprawiło, iż krasnolud musiał się wzmocnić i to natychmiast. Wyjął za pazuchy butelkę i z grzeczności tylko, bo nie przypuszczał, aby chciała zaczerpnąć, wykonał w kierunku Czębiry ruch zachęcający do skosztowania okowitki. Ku jego zdumieniu skorzystała z zaproszenia i pociągnęła tęgi łyk.

- Uuuaaaa - stęknęła.

- Huuuuu - zawtórował Grimbald, bo również nie pożałował sobie przezacnego płynu.

   I nagle jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki atmosfera się rozluźniła.

Czębira grzecznie podziękowała i uśmiechnęła się, a Grimbald zaczął opowiadać o pustym domu, żonie zaaferowanej wszystkimi prócz rodziny, sąsiadach i ich zwierzętach, o chęci wymyślenia gry ale takiej, która byłaby i oryginalna i fascynująca i pełna zaskakujących zwrotów akcji i o tym, że wybrał się właśnie do swojego przyjacielu, sąsiada i dłużnika w jednej osobie, Razybuda Wolnostojącego. I nagle ze zdziwieniem stwierdził, iż zwierza się również ze swojej słabości do Paupelli Niezdobytej.

   Zaskoczony nieoczekiwaną szczerością, urwał, popił i podał flaszkę Czębirze.

- Tak, tak - pokiwała mamuna głową, gdy już łyknęła - przyroda choć na pozór grymaśna i chaotyczna, nie pozostawia pustej, niezagospodarowanej przestrzeni i choćby polityka stawała na głowie, pusząc się swą potęgą, ustąpić będzie musiała, prędzej czy później, procesom prowadzącym do utrzymywania się przy życiu osobników najlepiej przystosowanych. Przyrost naturalny to odwieczny zew każdego z nas i jemu podporządkowuje większość na pozór bezsensownych działań.

   Aż tak daleko nie zabrnął w swych marzeniach Grimbald i teraz poczuł słuszny lęk.

- Nieee - wystękał - ja nie ten... nie żeby... nie w tym kierunku.

- Wiem, wiem - przerwała mu mamuna - wam jeno działanie, a nie skutki w głowie. A szkoda. Bo dziateczki są ważną grupą społeczną w rozwoju społeczeństwa.

- Ale przecież, wy dziwożony, nie obraź się, słyniecie z porywania i podmianek bachorów.

Czębira zmarszczyła skąpe brwi.

- Nie lubicie nas, oj nie lubicie. Opowiadacie niestworzone historie, zwalając na nasze barki własne przewiny, niedociągnięcia i błędy wychowawcze, gromadzone z pokolenia na pokolenie. Nie szanujecie maleństw, a gdy coś się im przydarzy szukacie "kozłów ofiarnych", nie umiejąc przyznać się, że znów coś spieprzyliście. A kto lepiej pasuje niż my - brzydkie i pokraczne, z obwisłym biustem?

   Chciał Grimbald zaprzeczyć ale skłamałby, wobec tego pociągnął łyk i znów podał butelkę kompance.

   Powszechnie wierzono, że dziwożony porywają dzieci z kołysek, podmieniając je na własne, nieprzeciętnie szkaradne. Ponoć najlepszym sposobem , aby odzyskać własne dziecko, było zbicie podmieńca, bardzo mocno, tak aby jego głośny płacz przywołał matkę. Wtedy mamuna wracała po nie, oddając porwane maleństwo.

Czębira jakby czytała w jego myślach, bo pokręciła głową i rzekła.

- Jaki sens w porzucaniu własnego brzydactwa, gdy wie się, że nikt go nie pokocha, a z uprowadzonego maleństwa wyrośnie piękność, co będzie się wstydzić paskudnej "matki"?

- To skąd te opowieści?

- Zapewne w większości przypadków, by uniknąć niewygodnych pytań.

   Upili w milczeniu jeszcze po łyczku, ale malutkim, bo w butelce pokazało się dno.

- No i po gościńcu dla Razybuda - westchnął Grimbald.

- Ano - przytaknęła mamuna.

- I gry nowej nie wymyśliłem.

- Jak będziesz miał wymyślić, to przyjdzie sama.

   Niebo zaczęło się przejaśniać i deszcz ustał.

- Pora w drogę - Czębira narzuciła kaptur na głowę. - Dobry z ciebie krasnolud, Grimbaldzie, choć wszyscy mają cię za ćwoka i pijaka.

   I poszła. Wspaniały śledził jej postać tak długo, aż zniknęła mu z oczu. Otrząsnął się z wilgoci i resztek dziwacznej atmosfery, zatupał, odchrząknął, splunął i zawyrokował.

- Dobra, może faktycznie ćwok ze mnie i pijaczyna ale nie gbur. Trza więc zasuwać do sklepu po następną butelkę okowitki, bo z pustymi rękoma to żadna, przyjacielska wizyta, a zwykłe nachodzenie.


Igrzyska marcowe

Biały świt obudził canzoną
Pręgowany zawtórował:
Zostań, zostań moją żoną.
Świat wiosennie zawirował.

Szary pogardliwie pręży ogon
Już wypatrzył piękność w łaty.
Ty spod płotu, ty zza rogu - won!
Ona moja! Psu.. pfu! Kociebraty!

Syberyjski paniusi spod dwójki
z pospólstwem nie uznaje sztamy.
Jednak z zeszłorocznej, wiosennej bójki
nosi z dumą cztery okazałe szramy.

Biały pieśń zakończył wrzaskiem,
kocim grzbietem i pazurem.
Wróci w bzu krzaki brzaskiem
Panem przecież jest i królem.

Piękność z naderwanym uchem
już ma plan związany z pręgowanym.
Dziewięć tygodni i brzuchem
będzie z nią na dobre związany.

Szarak znów singlem się ogłosił.
Phyy, ta kocica - żadna dama.
Szkoda pazurów, sierści, sił...
Zresztą, kiedyś przyjdzie sama.

Syberyjski wrócił na pańci kolana
ugniatając łapami senną bosanowę.
Daj tuńczyka, nie żałuj, kochana.
Wspomóż czworonożnego Casanovę.

Tylko rudy nie wychodzi z domu
i nie szuka zwady z bratem.
Proszę, nie mówicie nikomu;
Rudy od miesiąca jest kastratem.


Co tu jeszcze można rzec?
Nastał Miauuuurzec.

Elegia lżejszego kalibru do W.

O Święty Walenty! O Święty Walenty!
Jakiś ty nierozgarnięty!

Już od stycznia wznoszę modły
Byś obdarzył mnie miłością,
Byś tym razem był dość szczodry.
Niech mi inne pozazdroszczą.

W zeszłym roku na błagania
Nie wiem czemu, z jakiej racji?
Podesłałeś Pawła - drania.
Nie oczekuj dziś owacji.

Paweł owszem, człek obyty
Władał piórem też nad ranem.
I był trochę skryty przy tym
Lecz okazał się... plebanem.

O Święty Walenty! O Święty Walenty!
Jakiś ty nierozgarnięty!

Wspomnisz? Lata temu cztery
Były we mnie żal i beznadzieja
Właśnie rzucił mnie Ksawery
Podsunąłeś mi Andrzeja.

Przyznam, "towar w pierwszej klasie"
Co dnia mu szeptałam: Mister.
Zanim przeczytałam w prasie,
Że ścigany gończym listem.

O Święty Walenty! O Święty Walenty!
Jakiś ty nierozgarnięty!

A pamiętasz Zenobiusza?
Jawił się intelektualistą
A po prawdzie, jęczydusza
Z "kompleksową", pełną listą.

Proszę: Zenek chodź do kina
Lub opery, na ten przykład.
Cierpiętnicza, kwaśna mina
I o zagrożeniach wykład.

O Święty Walenty! O Święty Walenty!
Jakiś ty nierozgarnięty!

Gdzieś po drodze zahaczyłam o Daniela.
Ten przykładem i łysiną świecił.
Przypadkowo mu zajrzałam do portfela.
A tam fotka - żona, teść, teściowa, dzieci.

Pytam: Daniel, co jest grane?
Familiada kawalera?
A on: To pozamiatane...
Się zgapiłem. O cholera!

O Święty Walenty! O Święty Walenty!
Jakiś ty nierozgarnięty!

Przemyślałam, wiem - ten kacet,
To, że sadzisz mnie na grube miny.
To dlatego, żeś ty facet.
Za rok modlę się do Walentyny!

Grimbald Wspaniały i łyk światowości

   Pewnego pogodnego popołudnia Grimbald Wspaniały postanowił odwiedzić nowych sąsiadów. Właściwie powinien to zrobić wraz z małżonką, ale odkąd poszła w wyżyny politycznej kariery, mało bywała w domu, a gdy już była, to nie chciało jej się bywać.
   Otrzepał Grimbald ubranko, wywrócił czapkę na lewą, bardziej świeżą stronę, przyczesał brodę, palcem przetarł ząbki, sprawdził chuchając w garść, czy nie czuć zbyt mocno kieliszeczka podwieczorku i uznał, że jest wystarczająco elegancki by iść z wizytą do dziwaków, to znaczy zduhaczy.
   Zabrał uprzednio przygotowane gościńce: słoiczek smakowitych pikli ogórkowych i butelczynę nalewki na uspokojenie z melisy, kozłka, dziurawca i krwawnika, według specjalnego przepisu Hawry.
   Nowi sąsiedzi szybko zdobyli popularność we wsi. Jermir okazał się czarującym i niezwykle elokwentnym jegomościem, a jego żona Matylda delikatną oraz uczynną osóbką. Jedynie czemu nie mogli się nadziwić mieszkańcy osady, to ich przedziwnemu podejściu do zwierząt. Okazało się, że prócz malusieńkiego pieska, którego zduhaczowa nosiła w torebuni, mają jeszcze trzy koty, w tym jednego zupełnie łysego oraz małą, śmieszną, czarną świnkę o imieniu Anabella. Zduhaczowie wyremontowali chatkę, zagospodarowali działkę i zaprzyjaźnili się z większością sąsiadów. Jedynie baba leśna Hawra nie dała się do nich przekonać, twierdząc, że "takie mieszczuchy to paraliż i łuszczyca razem wzięte dla miejscowej zdrowej tkanki społeczności wiejskiej".
   W każdym razie Grimbald Wspaniały miał już dosyć popołudniowych osamotnień i postanowił spędzić wieczór w towarzystwie sąsiadów i ich menażerii.
   Gdy zapukał do drzwi przywitał go jazgotliwy szczek jednego z pupilów oraz melodyjny głos Matyldy.
- Już, już! Otwieraaaaam!
   Na progu stanęła gospodyni w odświętnej sukience i perfekcyjnym makijażu.
- Witam sąsiedzie, a w czym to mogę pomóc?
   Grimbald przestępował z nogi na nogę, bo poczuł się niezwykle onieśmielony delikatną urodą, a może dekoltem w odświętnej sukience.
- A tak zaszedłem... w gościnne pobliskie progi... sam jestem i...
- Ależ zapraszam - przerwała jego niezgrabne wyjaśnienia Matylda - wielką radością są dla nas odwiedziny wszystkich przezacnych osób.
   Krasnolud otrzepał buty, przestąpił "gościnne pobliskie progi" i wręczył gospodyni gościńce.
   W salonie, przy nakrytym odświętną zastawą, stole siedział gospodarz wraz z wysokim, niezwykle przystojnym i bardzo eleganckim mężczyzną.
   Grimbald patrząc na niego poczuł się niepozorny, wulgarny, nieokrzesany i co tu ukrywać - również kurduplowaty.
- Panowie pozwolą, przedstawię; oto Grimbald - krasnolud, mąż wspaniałej, miejscowej działaczki i aktywistki, nasz przemiły sąsiad. A to Romuald Wilhelm Arkadiusz trojga imion de Lancelot of Andaluzja, rycerz wdały i gramotny, słynny z bitew wielu oraz potyczek w liczbie nie do ogarnięcia, a przy tym nasz stary znajomy ze stolicy. Uczynił nam zaszczyt i odwiedził, choć niezupełnie było mu po drodze, w misji jaką sam król mu wyznaczył.
- Dziękuję Matyldo - rycerz skinął głową - nie trzeba było tyle kurtuazji czynić, nie trzeba... Mówcie mi, dobry krasnoludzie, zwyczajnie - Romek of Andaluzja, możecie też Wilhelm, byle nie Arkadiusz.
   Grimbald w odpowiedzi wymamrotał pod nosem przywitanie mocno niezrozumiałe i zaczął skubać brodę, czym wzmocnił swój wizerunek plebejusza. Sytuację uratowała pani domu, która zakrzątnęła się i usadziła przy stole, poczęstowała herbatą oraz wykwintnymi rogalikami z jabłkową marmoladą, własnego wypieku.
   Jermir tymczasem zwrócił się do przystojniaka of Andaluzja.
- Dokończ proszę historię, którą rozpocząłeś, myślę, że nasz przemiły sąsiad równie chętnie jej wysłucha.
- Zacznę od początku, bowiem skomplikowane perypetie podane od środka mogą czynić niezrozumiałą intrygę jak też konkluzję tej przezacnej facecji.
- Jak uważasz - uśmiechnął się Jermir.
   Jedynie Matylda cichutko westchnęła.
- A było to tak. Dnia onego, gdy zorze jaśniały płomiennie, sosny wysokie a strzeliste szumiały rozsiewając oszałamiającą woń balsamiczną, ptaki odlatywały ku cieplejszym stronom, oznajmiając przenikliwym wołaniem swe odejście, a miłościwie panujący nam król Komoran - drugi tego imienia przemówił na otwarciu jesiennej sesji Rady Wyższych Ponad Stan Wszelaki, otrzymałem telegram wzywający mnie na pojedynek na śmierć lub życie, lub przynajmniej do pierwszej rany ciętej, czy też choćby otarcia naskórka. I wtedyż to, po głębokiej zadumie nad lichym, człeczym żywotem i po ośmiu kanapkach z mielonką z dzika i ogórkiem kiszonym poczułem, że z godnością, honorem oraz elokwencją, stawię czoła przeznaczeniu w osobie straszliwego rycerza Kajetana Maurycego Oktawiana de la Corpolies los Remedios. I tu gwoli wyjaśnienia nadmienię, iż owo epistolarne rzucenie rękawicy było skutkiem wcześniejszych niesnasek, jakie pomiędzy nami wyniknęły w atmosferze dworskiej etykiety i kurtuazji.
- A o co dokładnie poszło? - zainteresował się Jermir.
- Ciiii, nie przerywaj gościowi - Matylda próbowała wyciszyć nadmierną ekscytację męża ale było już za późno.
   Romuald Wilhelm Arkadiusz trojga imion de Lancelot of Andaluzja usłyszał i odchrząknąwszy podjął podsunięty wątek.
- Och, to przezabawna choć i wielce moralnie poprawna historyja. A było to tak. Dnia onego, gdy zorze jaśniały płomiennie, a ptaki wdzięcznym głosami umilały mieszkańcom najlepszego ze światów, ten jakże niełatwy acz jedyny żywot, stawiłem się na dworze miłościwie panującego nam już trzydziesty ósmy rok króla Komorana, drugiego tego imienia, by zjeść dobitnie tchnącą wykwintnością kolacyję w doborowym, ścisłym gronie trzystu przyjaciół. Jako rzekłem, była to okazja towarzyska na wysokim szczeblu i uznałem za stosowne włożyć dopiero co sprowadzoną na specjalne zamówienie, wykonaną przez płatnerzy najwyższych kwalifikacji z krajów zamorskich, zbroję paradną. Oczywiście nie bym się chełpić zamierzał lecz aby zachować klasyczny szyk i zrobić odpowiednie entrée, które miało być wyrazem szacunku dla króla wraz z jego rodziną i przyjaciółmi. Potem miałem zamiar dokonać w toalecie dyskretnej zamiany przyciężkiego odzienia na bardziej swobodną garderobę i mój giermek , odpowiednio poinstruowany i merytorycznie przyuczony niósł w torbie stosowne szaty. W każdym razie, jako rzekłem, moje wejście było tak wspaniałe, zbroja tak błyszcząca, że do dziś krążą po dworach i tawernach opowieści o tem. I jeszcze tylko nadmienię skromnie, że na mój widok dwie damy dworu zemdlały, trzech rycerzy pobladło z zazdrości, jeden zakrztusił się z tegoż samego powodu, a sama księżniczka i to pierworodna, raczyła rzecz: "o ho ho". Taaaak... I wtedy, gdy jeszcze delektowałem się tę jakże podniosłą chwilą, imaginujcie sobie, wkroczył na salony Kajetan Maurycy Oktawian de la Corpolies los Remedios. Pominę milczeniem, iż krok jego był nierówny, kąt nachylenia przyłbicy również pozostawiał wiele do życzenia. I absolutnie nie wspomnę ani słowem o tem, jako jego giermek uczynił dyshonor straszliwy nastąpiwszy na stopę samego Podkomorzego. Jeno nadmienię, iż w tej koszmarnej chwili nie tylko nie zadrżałem ale też dałem upust swej rycerskości ignorując wszystkie powyższe uchybienia. Już miałem w zamiarach, skinąć kulturalnie głową na przywitanie, gdy wzrok mój padł na jego, to znaczy Kajetana Maurycego Oktawiana de la Corpolies los Remedios tarczki opachowe w zbroi. Zawrzała krew. Ludzie stanów wszelakich, toż to jawny plagiat! Były identyczne z moimi, kunsztownie inkrustowanymi masą perłowa, zamorskimi. Skąd ta kanalia, tak wtedy pomyślałem, wzięła ten oryginalny, trzymany w tajemnicy wzór? No pytam, skąd? I tu podejrzenie padło na giermka. Gotów byłem chłopaka zwolnić ze skutkiem natychmiastowym, jednak pod przysięgą zeznał, że jakoby ani pary z ust... No cóż, trzeba wierzyć młodym. Ty bardziej, żem rycerz i szlachectwo i wspaniałomyślność mam we krwi, a chłopak w swej dotychczasowej służbie sprawował się nienagannie. Jeśli pozwolicie, nadmienię kilka słów o pochodzeniu mojego wiernego giermka i o tem, jakem go zaangażował? A było to tak. Dnia onego, gdy zorze jaśniały płomiennie...
   Jermir westchnął cichutko, Matylda spuściła głowę, a Grimbald czując, że opowieść może popłynąć przez dłuższy wycinek czasowy, uzbroił się w cierpliwość oraz zapasy w postaci sześciu wykwintnych rogalików z jabłkową marmoladą, własnego wypieku gospodyni.
   I tu nieoczekiwanie z pomocą przyszła świnka Anabella, która co tu ukrywać, zwyczajnie naświniła.
   Zerwali się gospodarze, by zbesztać ulubienicę i posprzątać po niej. Jednak w głosie strofującej Matyldy słychać było dziwną radość.
Krasnoludowi wydało się, iż posłyszał jak gość ze stolicy mruczy: "chlew".
   Zaczęło zmierzchać i skończyły się smakołyki na stole więc Grimbald uznał, że pora wracać do domu. Zaczął żegnać się z towarzystwem. Rycerz Romuald Wilhelm Arkadiusz trojga imion de Lancelot of Andaluzja również wstał od stołu i podziękował za gościnę.
- Nie, nie czyńcie sobie kłopotu - rzekł, gdy gościnna zduhaczowa przyniosła z kuchni i zaczęła pakować stos wykwintnych rogalików z jabłkową marmoladą, własnego wypieku i ruchem stanowczym, by nie rzec drapieżnym schował je do sakwy podróżnej.
- Mój giermek wraz z rumakami czeka w pobliskiej gospodzie.
- A pozdrówcie wszystkich znajomych z stolicy i przekażcie słowa, iż serdecznie zapraszamy - rzekła gospodyni z uśmiechem.
- Tak, tak, niechybnie przekażę wszystkim... prócz, wybaczcie, Kajetana Maurycego Oktawiana de la Corpolies los Remedios, gdyż wciąż jeszcze drzemią animozje między nami. - Tu chwilę sie zastanowił i zawołał. - Och, na Świętego Michała i jego kolekcję gadów smoczokształtnych! Nie dokończyłem opowieści o naszym pojedynku na śmierć lub życie, lub przynajmniej do pierwszej rany ciętej, czy też choćby otarcia naskórka. Jeśli...
- A bywaj w pokoju i mirze głębokim - przerwał Jermir i uścisnął rycerza serdecznie - i zajedź do nas jeszcze, gdy jakie posłannictwo będziesz czynił, lub tak zwyczajnie... bez misji.
   Goście wyszli żegnani miłymi słowami zduhaczów oraz jazgotem pieska.
- Uff - wzdychnął Romuald Wilhelm Arkadiusz trojga imion de Lancelot of Andaluzja rozprostowując ramiona - przemili ale na dłuższą metę uciążliwi, nie uważacie dobry... krasnoludzie?
   Ten oniemiał i nie znalazł stosownej odpowiedzi. Rycerz tymczasem wyjął zza pazuchy paczkę papierosów, wyciągnął jednego, zapalił, zaciągnął się głęboko, raz jeszcze westchnął i znów się odezwał.
- Bez obrazy mości krasnoludzie, ale musiałem natychmiast zapalić, by zagłuszyć tytoniem ten wszechobecny tutaj smród prowincji. Czas się oddalić w stronę zachodzącego słońca i stolicy. Gdzie tych zduhaczów poniosło? Zawszeć uchodzili za dziwaków, ale teraz to przysięgam, że lotem błyskawicy rozejdzie się wieść po mieście, iż odbiło im do cna i przenieśli się, tam gdzie próżno szukać podstawowej ogłady. Nie, nie żebym to ja takowe plotki rozpuszczał... Ot, prawdy na dłuższą metę za nic nie da się skryć.
- Prawda jako żywo - odzyskał głos Grimbald.
- O, widzę, że chociaście krasnal i prowincjusz swój rozumek macie. Chwali się...
- Ano - przytaknął Wspaniały - i chociażem krasnal i prowincjusz, złego słowa nie powiem o tych, których rogaliki przed chwilą żarłem z apetytem.
- Nie pojęliście niestety, nad czym ubolewam niepomiernie, że przecież ja również jestem pełen estymy i sentymentu prawdziwego dla zduhaczy, jeno dziwuję się i zachodzę w głowę...
- A wiecie co Romku,Wilhelmie czy też Arkadiuszu, gówno mnie obchodzi twa estyma czy też jej brak! Tak! Gówno! Wielkie, chamskie gówno! I mogę se tak mówić, bom krasnal i ćwok, a takiemu spokojnie takie cóś uchodzi, choćby był w towarzystwie rycerza wdałego, gramotnego i słynnego z bitew wielu oraz potyczek w liczbie nie do ogarnięcia. Żegnam.
   Po czym krokiem niespiesznym oddalił się w stronę swej chaty, przesiąkniętej prowincjonalnym smrodem i brakiem ogłady podstawowej.
   Raz jeszcze tylko odwrócił się i zakrzyknął w stronę, ciągle stojącego w tej samej pozie rycerza.
- I jeszcze tylko jedna, mała uwaga, wciąż twierdzę, żem cham ciemny jak sny paskudnej mamuny, jednak gdy w towarzystwie z paczki cygareta  wyjmuję, grzecznie się pytam kamrata, czy ma ochotę zakurzyć?