Crisstimm

 
Присоединился: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
новый уровень: 
очков нужно: 172
Последняя игра
Буквы

Буквы

Буквы
21 дня назад

Ilse (opowiadanie)

Uwaga: opowiadanie zawiera drastyczne sceny.

"Mordujcie odważni czerwonoarmiejcy, mordujcie! Nie ma w Niemcach nic co by było niewinne. Stosujcie się do wezwania towarzysza Stalina i rozdepczcie to faszystowskie zwierzę w jego jaskini. Łamcie siłą wyniosłość germańskich kobiet, bierzcie je bez umiarkowania jako łup. Zabijajcie odważni czerwonogwardziści... zabijajcie!"


"Odezwa" - Ilja Ehrenburg


- Nie teraz Oma, nie jestem głodna!
Babcia stała przy mnie z talerzem pełnym parującej zupy. Uśmiechała się, pokazując drobne jak u kota ząbki i mrużąc błękitne oczy. Siwe włosy ściągnięte miała, jak zwykle, w schludny koczek. Zapatrzyłam się w błyszczące kolczyki w jej uszach. Nie przypominam sobie, aby takie nosiła - złote, w kształcie długich łez. Kolczyki tanecznie poruszały się do rytmu słów babci, ja jednak nie słyszałam tego co ona mówi, urzeczona wirowaniem jej biżuterii. Gdy oderwałam od nich wzrok, obraz babci Elzy, siwiutkiej,drobnej lecz wciąż dumnie wypinającej pierś, rozmazał się i oddalił w mlecznej mgle. Oczy zaczęły szczypać i piec, a słowa Omy utonęły w jakimś przedziwnym brzęczeniu.

Obudziłam się. Głowa bolała i wciąż miałam szum w uszach. Poruszyłam się, jedna z rąk odmówiła posłuszeństwa. Spróbowałam ją unieść, ale mimo wysiłku leżała nieruchomo. Oblizałam dolną wargę wyczuwając nierówności, pęknięcia i chropowatość. Zapiekło straszliwie, jednak poczułam wyraźny smak - brzydki, metaliczny - smak życia.
- Podnieś się Ilse - zachęciłam siebie.
Uniosłam ramiona i głowę i szarpnięciem próbowałam zmusić ciało do przyjęcia postawy pionowej. Odmówiło współpracy.
- No dalej, steh schnell auf! - nie przestawałam się zachęcać.
Udało się. Nie do końca tak jak chciałam, ale to i tak sukces, bo usiadłam. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Znów oblizałam usta. Obrzydliwy smak życia.
Popatrzyłam wkoło. Pogruchotana szafa, którą dostaliśmy w spadku po babci Franza odsunięta została na dobre pół metra od ściany. Jej drzwiczki wisiały równie nieporadnie jak moja ręka. Odwróciłam głowę od tego okropnego widoku, a wzrok mój przyciągał leżący na podłodze lśniący, rozbity wazon. Tuż przy nim dostrzegłam pastereczkę z porcelany, z której jedynym, ocalałym, większym kawałkiem był tułów ze sznurowanym, złotym gorsetem. Dostałam ją na urodziny od rodziców Franza i bardzo lubiłam. Szukałam wzrokiem innych jej części. Są! Widzę kawałek baranka, którego przedtem trzymała opartego na biodrze. Przez chwilę jeszcze prześlizgiwałam się wzrokiem po lśniących odłamkach, ale chyba nic więcej z niej nie zostało.
Ade, kleine Schäferin.
Pożeglowałam spojrzeniem dalej w głąb pokoju. Stół. Prawie cały, jedynie niewielki kawałek blatu ktoś odłupał mocnym uderzeniem.
Musiał to być siłacz co najmniej taki jak wuj Eryk...
Dalej za stołem porozrzucane szczątki lustra z komody, błyszczały nieprzyzwoicie w słonecznym świetle. Obok nich, a właściwie prawie na nich, leżał Karl-Heinz. Głowa chłopca spoczywała na boku, blond włoski zakrywały część twarzy, a ręce i nogi ułożyły się w parodię jego ulubionego tańca Indian. Miał na sobie niebieski sweterek, który dostał od Omy Elzy w ostatnie Boże Narodzenie.
- Karl?
Głos jaki wydobył się z mojej krtani był równie chropowaty jak wargi.
- Karl, synku?
Nie odpowiedział. Nie poruszył się.
Poderwałam się, zatoczyłam jak pijana i znów klapnęłam na pośladki. Bolesność w złamanej ręce wycisnęła łzy. Przez chwilę zbierałam siły ocierając zdrową dłonią mokre plamy z policzków.
- Noch einmal - usłyszałam w głowie głos Omy Elzy.
Przymknęłam oczy. Chwilę trwało zanim osiągnęłam cel. Wstałam. Zakręciło mi się w głowie tak mocno, że odruchowo oparłam się o blat stołu, znów nie tą ręką, co trzeba. Ból sięgnął do samego dna oczodołów, do granic wytrzymałości, poczułam jak ciepły strumień moczy moje uda. Zamroczyło mnie. Gdy odzyskałam przytomność leżałam w prawie takiej samej pozycji jak poprzednio.
Wstań.
Jednak jakaś część mnie wcale nie słuchała i chciała tak leżeć pod stołem w kałuży moczu i krwi do samego końca świata.
- Steh auf, Hure - wysyczałam ze złością, przez zęby, do siebie.
Uniosłam się. Drugi raz będę ostrożniejsza. Przez chwilę kolebałam się, jak słonecznik z ciężką głową w wietrzny, jesienny dzień. Przesunęłam jedną nogę i pomalutku, szurając, dostawiłam do niej drugą. Byłam bardziej niezdarna od dziadka Oskara w rocznicę jego osiemdziesiątych urodzin.
Ilse, Herzelein, dasz radę przecież!
Dałam radę. Suwając stopami dotarłam do niebieskiej plamy na podłodze. Blond włoski rozsypały się na karku, szyi i policzku, jednak nie były w stanie zakryć przeraźliwej rany biegnącej od czoła, poprzez złamany nosek, po kącik maleńkich usteczek. Kolejny raz nogi załamały się pode mną. Upadłam twarzą zanurzając się w zapach niebieskiego sweterka.
- Karl! - zawyłam - Karl-Heinz!

Ocknęłam się, gdy zmierzch litościwie zmatowił i przyczernił obraz mojego nieżywego dziecka. Obejmowałam zimne ciałko i wmawiałam sobie, że to pomyłka. Świat nie może być taki zły i niesprawiedliwy! Ocknie się zaraz, otworzy oczy, potrząśnie grzywką, wykrzywi usta w grymasie, zawoła, że chce pić.
- Karl syneczku - szeptałam mu do ucha - mamusia jest przy tobie. Nie dam cię skrzywdzić, już nie... nikomu na świecie.
Płakałam i krzyczałam, ale on nie słyszał mnie. Chyba nikt mnie nie słyszał.
- Gdzie jest Franz? Gdzie jesteś mein Lieber? Miałeś nas obronić! Miałeś być! Miałeś nie pozwolić, aby spotkało nas coś złego! Verflucht! Franz!
Kiedy wszystkie łzy wypłynęły, kiedy zmrok przeszedł w czerń nocy, kiedy ból w złamanej ręce zamienił się w tępe odrętwienie, kiedy nawet przyzwyczaiłam się do bolesności i pieczenia między udami, kolejny raz postanowiłam wstać.
Byłam zziębnięta i zesztywniała. Kręciło mi się głowie, łydki drżały, a żołądek zapragnął wyrzucić z siebie wszystkie soki trawienne jakie w nim pływały od dnia narodzenia, jednak stanowczość i kindersztuba wpojona przez babcię Elzę zwyciężyły.
Pora wstać i ruszyć przed siebie. Pierwsze zadanie, nie nastąpić na Karla. Nie zaboli go, wiem, a jednak...
Pod powieki wróciły łzy i wydałam z siebie rzężący odgłos.
- Nie, Ilse, musisz wziąć się w garść - znów Oma Elza w mojej głowie przejęła dowodzenie.
Krok po kroku, szukając ręką po omacku znajomych punktów odniesienia, dotarłam do drzwi sypialni, a potem szurając odnalazłam łoże, na którym kiedyś odpoczywałam po ciężkich dniach, w którym poczęty został nasz syn, do którego wracałam co wieczór, wiedząc, że odnajdę w nim ciepło ukochanego Franza. Na szczęście prócz zmiętej pościeli nikt i nic w nim nie leżało. Położyłam się. Schowałam głowę w zgięciu łokcia zdrowej ręki.
Nie możesz się poddać Ilse, jeszcze nie teraz. Musisz jutro rano wstać, musisz pochować Karla, odszukać Franza, sprawdzić co z domem, ze zwierzętami, z resztą twojego życia. Musisz... musisz...
Sen objął mnie litościwie i pozwolił zapomnieć o niebieskiej plamie na podłodze...

Marcowy ranek wdarł się pod powieki. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę wołanie synka proszącego o śniadanie. I za chwilę powróciła świadomość . Nie ma już Karl-Heinza. Nie ma...
- Wstawaj dziewczyno. Wstawaj. Masz mnóstwo obowiązków.
- Babciu - poprosiłam głos w głowie- daj mi umrzeć. Daj mi spokój!
- Nie ma mowy. Natychmiast podnieś się i bierz do roboty - głos był równie nieustępliwy co drobna, siwowłosa Oma Elza.
Nauczona od dzieciństwa posłuchu, wstałam. Ogarnęłam wzrokiem pokój. Karl leżał wciąż w tym samym miejscu.
- A dokąd miałby pójść ? - zgryźliwie zapytałam sama siebie.
- Muszę pochować moje biedne dzieciątko - załkałam - ale jak? Jak?
Popatrzyłam na bezwładną rękę. Opuchnięta i czerwona. Wyglądało na to, że nie będzie zbyt pomocna. Dobrze, że to lewa.

Koło południa, gdy udało mi się umyć, uczesać, doprowadzić do ładu, zaspokoić głód odnalezionymi w bałaganie spiżarni kawałkiem sera i jabłkami i przeszukać część domu, postanowiłam wrócić do sypialni. Chorą rękę zawiesiłam na prowizorycznym temblaku z podartego prześcieradła, a ból między nogami ignorowałam. Franza nigdzie nie mogłam odnaleźć. Wołałam go, choć chyba wiedziałam, że gdyby żył, zrobiłby wszystko by być przy mnie i dziecku.
- Franz! Gdzie jesteś mein Schatz? Gdzie zagubiłeś się? Potrzebujemy cię.
Podniosłam z ziemi Karl-Heinza i ułożyłam na łóżku. Odgarnęłam z zakrwawionego czoła jasne włoski. Krew zakrzepła w brązową maź. Ktoś musiał tuż przed zabiciem mojego syna, złamać mu maleńki nosek. Gładziłam go po nim, po policzkach i po czółku. Pocałowałam sine usteczka, przytuliłam policzek do zimnych warg, ale już ani jedna łza nie popłynęła z oczu.
- Śpij synku - wyszeptałam - śpij, mamusia musi coś zrobić - wyszłam dalej przeszukiwać dom.

Pamiętam taki letni dzień sprzed dwóch lat, gdy przybiegła do mnie zaaferowana sąsiadka Greta.
- Słyszałaś? - Policzki miała zaczerwienione, a włosy w nieładzie.
- Co takiego? - spytałam, choć właściwie wcale nie byłam zainteresowana rewelacjami tej kobiety.
Greta była największą plotkarą we wsi i prawie każdego dnia raczyła wszystkich wiadomościami, zarówno tymi z sąsiedztwa i tymi z dalekiego świata. Żyła z mężczyzną starszym od siebie o dwadzieścia lat, dzieci nie mieli, ale jak mówiła, ślub wzięli w samym Berlinie. Kto ją tam wie? Takim jak ona, nikt poważny wiary nie daje, twierdziła Oma Elza.
- Dzieci! Dzieci żydowskie uciekły z transportu do Stutthof.
- No i co? Po co mi to wiedzieć? - obruszyłam się, choć na gardle poczułam zaciskającą się obręcz.
Odwróciłam się i wróciłam do swojej pracy. Nie chciałam nic wiedzieć. Nie pomogę przecież żadnym dzieciom, jedynie zaszkodzę sobie i najbliższym.
Ona jednak wciąż stała przy mnie i szeptała.
- Ponoć trzech chłopców stary Schütz znalazł w stodole. Najstarszy to z jakieś trzynaście lat ma, a pozostali osiem, dziewięć.
- Widziałaś ich? Skąd to wiesz?
- Nie widziałam. Jak kogo spytać to wody do gęby nabiera! Stary Schütz zresztą też... ale ja tam swoje wiem. Mała Sabrina od Grassów widziała ich.
Przystanęłam. Na ogół nie wierzę w ani jedno słowo takim zdzirom jak Greta, jednak to co mówiła poruszyło mnie.
- Nie obchodzi mnie to - odwróciłam się i odeszłam.
Parę dni później zastałam starego Schütz'a w naszej kuchni gdy popijał z Franzem piwo po robocie w polu. Zapytałam wprost o tę historię z chłopcami.
- A co tu wiele gadać? Uciekły gagatki z jakiego transportu. Ten najstarszy wyszczekany nawet był, prawdziwy Jude. Poprosili o coś do jedzenia i picia... a że ja to taki miękki bardziej jestem, to i dałem im po pajdzie chleba i kubku mleka. Gadali, że do domu idą... nawet nie spytałem, gdzie ten ich dom? Żal człowiekowi trochę takich, ale rozum nie może ulegać sercu. No i moja stara nawtykała mi - głupi ty, kłopotów nam mało? Wzięła mojego walther'a i wyprowadziła w pole... Rację miała. Musiałem potem spory dół wedle tych topoli za stodołą wykopać. Serce bolało, nie powiem, ten najmniejszy to do mojego wnuczka Marcusa jakby trochę podobny był... Żal... Tylko ciiii, bo wielkie kłopoty z tego mogą być.
Milczeliśmy. Wtedy i w wielu innych razach, jak choćby, gdy dalekiego kuzyna Franza aresztowano pod zarzutem pomagania polskim bandytom. Poznałam go na naszym weselu, tańczył ze mną i śmiał się, że Franzowi mnie odbierze, bo jakiś tam zakład o przyszłą żonę w dzieciństwie zrobili i on go właśnie wygrał. Pamiętam jego brązowe oczy i czarne jak węgiel rzęsy. Pamiętam jak obracał mną w tańcu i unosił do góry niczym piórko. Silny był jak wuj Eryk, ten kuzyn Franza... Nigdy już go więcej nie zobaczyłam. Niczego o nim nie chcę więcej wiedzieć.

Skrzypienie furtki wybudziło mnie z letargu. Poderwałam się z ławki przed domem, przy płocie, stała drżąc z zimna i strachu, szczupła dziewczynka. Poznałam ją, to Klara Knips z drugiego końca wsi. Czarnowłosa i mała jak krasnal, choć miała już chyba z dziewięć lat.
- Frau Lüdke? Frau Lüdke... - zapiszczała - a moją mamusię to udusili żołnierze z czerwoną gwiazdką na czapce i dziadka też... i malutką Christel i grubą Ernę... Ja skryłam się w szafie na strychu... nie znaleźli, choć blisko byli. Jak ja się bałam Frau Lüdke! To Erna kazała mi się skryć i siedzieć cicho choćby nie wiem co... A potem słyszałam jak ona sama krzyczy... Okropnie wrzeszczała i mała Christel też. Zakryłam uszy i zaciskałam oczy... Mamusia nie krzyczała...
Patrzyłam na nią jak na zjawę. Sukienkę miała podartą i okropnie brudną, a włosy, dziwnym zrządzeniem losu, wciąż grzecznie zaczesane w zgrabny koszyczek z tyłu głowy.
- Frau Lüdke? A ja głodna jestem... Zobaczyłam, że siedzi pani przed domem, a mi nie miał kto dać jeść.
- Pomóż mi - poprosiłam ją - pomóż mi pochować Karl-Heinza.
Popatrzyła na mnie błękitnymi, pustymi oczkami.
- Dam Ci jeść, tylko mi pomóż.
Razem udało nam się wykopać płytki dół w ogrodzie różanym. Dobrze, że ziemia już po zimie trochę odtajała. Nigdy nie posądziłabym małą, chudą dziewczynkę o taką determinację i siłę.
- Dostaniesz zupę i sera i może nawet chleba - zagrzewałam ją słowami - ale teraz pomóż mi go przynieść i pogrzebać.
Dla jedzenia i poczucia bezpieczeństwa przy znajomej osobie, dziewczynka odnajdywała w sobie siły wielokrotnie przewyższające możliwości normalnego, dziewięcioletniego dziecka. Przyniosłyśmy do ogrodu moje maleństwo. Ułożyłam je jak do snu, zanuciłam:

Aber Heidschi Bumbeidschi, es schlafen
am Himmel die Schäflein, die braven.
Sie ziehen dahin an dem himmlischen Zelt,
vergessen den Schmerz und den Kummer der Welt
Aber Heidschi Bumbeidschi bum bum.
Aber Heidschi Bumbeidschi bum bum.

W połowie pierwszej zwrotki Klara przyłączyła się i wtórowała mi swoim piskliwym głosikiem.
Ziemia zakryła moje dziecko.
- Śpij syneczku...
Kopczyk na jego grobie był żałośnie mały.
- Nie zobaczę już więcej twoich jasnych włosków i szelmowskiego uśmiechu, gdy prosiłeś, abym się bawiła... Przynajmniej będziesz tam bezpieczny i nikt już nie będzie rzucał tobą jak szmacianą laleczką.

Zmęczone i brudne wróciłyśmy do domu. Usiadłyśmy przy stole w kuchni.
- Dostanę teraz zupy? - spytała Klara.
- Dostaniesz. Jeszcze tylko przynieś drewna, powinnaś znaleźć w szopie lub za nią... Napalę w piecu i ugotuję najlepszą zupę jaką kiedykolwiek jadłaś.
Przed oczami przewinęła mi się wizja Omy Elzy z talerzem parującej strawy. Przypomniały mi się jej przedziwne kolczyki w kształcie długich łez.
Zacisnęłam zęby tak mocno, że zazgrzytały.
Odnalazłam garnek, a potem wyszukałam w bałaganie, w spiżarce, kawałek słoniny i warzywa.
Koniecznie trzeba wziąć się za uporządkowanie tego bałaganu.
- Zrobię najpyszniejszą zupę dla ciebie synku - wymruczałam pod nosem.
Do kuchni wpadła z krzykiem Klara.
- Frau Lüdke! Frau Lüdke! On tam jest!
- Kto?
Zaczęła przewracać oczami i jakoś tak dziwnie podskakiwać.
- Kto? - spytałam, nawet całkiem spokojnie, choć narastał we mnie strach, że któryś z tamtych został i ukrył się.
Wciąż kręciła się i wymachiwała rękoma.
- Kto? No gadajże, kto? - zniecierpliwiłam się.
- Herr Lüdke!
Wybiegłam i popędziłam do drewutni, zostawiając zwariowaną dziewczynkę w kuchni. Za szopką, na dębie, co to miał chyba ze sto lat, wisiał, powieszony na lejcach, mój mąż Franz. Jego twarz zmieniała się w groteskową, bladą maskę, a z ust wystawał koniuszek sczerniałego języka. Spodnie miał ściągnięte do kolan, a pomiędzy nogami zobaczyłam straszliwą ranę. Mój ukochany został zmasakrowany i wykastrowany.
Upadłam pod drzewem na kolana.

- Franz....
- Tak Blümchen?
- Franz powiedz, czy będziesz mnie kochał nawet wtedy, gdy będę bardzo stara, a piersi zrobią się pomarszczone i obwisłe?
- Ech głupia ty... nawet gdybyś miała je do samej ziemi, będę kochał cię i obłapiał tak jak teraz.
Śmiejąc się wywinęłam się z jego objęć. Udawałam, że gniewam się i złoszczę, ale tak naprawdę rozpierała mnie duma, że ten najprzystojniejszy chłopak jakiego znałam, wybrał mnie i za mną tak szaleje.
Gdy miałam czternaście lat postanowiłam, że wyjdę za mąż za syna naszych znajomych z sąsiedniej wsi, starszego ode mnie o całe siedem lat. Ze swoich planów zwierzyłam się tylko babci Elzie. Potraktowała mnie bardzo poważnie.
- Pewna jesteś, że to właśnie jego chcesz?
- Jak amen w pacierzu, jak dwa plus dwa, jak to, że po nocy dzień przychodzi! - odkrzykiwałam pełna egzaltacji i powagi przeświadczenia, iż tylko ja jedna na świecie umiem tak mocno kochać.
- Skoro aż tak... - babcia Elza uśmiechała się przebiegle.
Wyszłam za mąż za Franza, gdy miałam osiemnaście lat i trzy miesiące. Wniósł mnie na rękach do naszego domu, uczynił kobietą, żoną i matką. Przez sześć lat naszego małżeństwa dwa razy tylko spędziliśmy więcej niż jeden dzień osobno.
Franz nie poszedł do wojska ze względu na przewlekłą astmę.
Gdy wojna zaczęła obracać się na naszą niekorzyść, a Sowieci zbliżać, zapytałam go co dalej.
- Nie odejdziemy stąd, tu urodził się, umarł mój ojciec i dziadek i ja też nigdzie indziej nie chcę żyć - zadecydował. - Będzie dobrze, zobaczysz.
Zaufałam mu i uwierzyłam, że lepiej zostać i pilnować domu i dobytku, że dużo gorsze rzeczy mogą spotkać nas podczas ucieczki do Niemiec. Tutaj znamy każdą piędź ziemi i ukryjemy się, gdy zajdzie potrzeba.
Moi rodzice i Oma Elza wyjechali w pośpiechu. Przed wyjazdem błagali mnie, żebym wpłynęła na męża, na zmianę decyzji.
- Przecież to ty sama, babciu, wpoiłaś mi, że słowo ślubnego najważniejsze po bożym...


A teraz klęczałam pod bezlistnym dębem i patrzyłam na okaleczonego i upodlonego męża. Chciałabym objąć go, tak jak robiłam każdego wieczoru przed snem. Wstałam. Pogładziłam jego udo, nie bacząc na brud i krew.
- Franz, miły mój. Cokolwiek zrobiły ci te psy nie liczy się... Dla mnie zostaniesz takim jak przez wszystkie te dni spędzone razem.
Opuszczone w groteskowy sposób spodnie sprawiały, że mąż wyglądał nieprawdziwie i obco.
- Babcia miała rację, trzeba było nam wyjechać nie bacząc na nic. Wziąć synka i uciekać, jak najdalej od tej przeklętej ziemi. A teraz... zostaniesz tu. Zostaniesz z naszym synkiem... I ja też zostanę... chcę, żeby wszystko było znów normalne.
Powinnam odciąć mojego męża, ale ze złamaną ręką i obolała, wiedziałam, że nie podołam, a pomoc Klary też nie na wiele się zda. Musi tu zostać jeszcze jakiś czas.
Wróciłam do domu. Dziewczynka czekała grzecznie na mój powrót, siedząc na krześle.
- Wróć po te drewka, bo ja niewiele zdołałam ich przynieść. Potem przynieś wody ze studni i umyj się.
Patrzyła na mnie tymi swoimi pustymi, jak u lalki, oczkami.
- A Herr Lüdke?
- Co Herr Lüdke? Nie żyje przecież, a my nie pomożemy mu umierając z głodu i tonąc w brudzie. No, dalejże, zrób co ci każę.
Wyszła w milczeniu. Tak jak wszystkie my, niemieckie dziewczęta, nauczana była od maleńkości posłuchu i szacunku dla starszych.
Rozpaliłam ogień pod szczapkami, które udało mi się przynieść w jednej ręce. Klara zaraz doniesie więcej. Zakrzątałam się przy zupie. Słonina była trochę przybrudzona, bo ktoś zrzucił ją, ale podniosłam ją z podłogi i dokładnie umyłam. Marchew i ziemniaki dopełniły reszty. Weszła Klara z naręczem drewna.
- Skocz no raz jeszcze do drewutni, bo będzie mało.
- Tak jest, Frau Lüdke - odpowiedziała potulnie.

Czy jest na świecie coś równie straszliwego jak skrzywdzone dziecko, takie jak ona, jak mój Karl-Heinz i nawet po części ja sama? Przecież nie jestem winna śmierci tamtych chłopców. Jestem... jestem Niemką. Czy to moja wina, że się nią urodziłam? Czy wina tych chłopców, że oni nimi się nie urodzili? Nie chciałam nic wiedzieć, nie chciałam... Jak przecież mogłabym pomóc komukolwiek? Jestem dobra. Żyłam zgodnie z przykazaniami boskimi i zasadami wpojonymi przez rodziców i Omę Elzę. Jestem dobrą dziewczyną. Nie zabiłam nikogo, nie okradłam, więc dlaczego? Należało mi się? Bo jestem Niemką? Tak jak mój synek.... on też tym zawinił...

Zaskoczyli mnie, choć słyszałam nawoływania sąsiadów, iż zbliżają się do wsi. Franz kazał mi spakować trochę jedzenia, ciepłych ubrań i kołdrę, a sam pobiegł po konia. Mieliśmy uciec do pobliskiego lasu, gdzie wcześniej już przygotował kryjówkę i przeczekać przemarsz wojsk radzieckich-polskich.
- Przyjdą i pójdą. Wojna przeminie i wszystko będzie znów normalnie - uspokajał mnie.
Oni jednak wynurzyli się nie wiadomo skąd, choć miałam przecież mieć jeszcze sporo czasu na ucieczkę. Trzech wbiegło do mojej sypialni, wystraszony Karl-Heinz skrył się pod stołem. Wyrwali z moich rąk ubranka dziecka i przewrócili na podłogę. Dwóch z nich szarpiąc próbowało obnażyć mi piersi i zedrzeć spódnicę. Gryzłam, młóciłam na oślep rękoma i kopałam. Trzeci, gruby, w rozpiętej kurtce munduru, zaczął wywalać rzeczy z szafy w poszukiwaniu ukrytych kosztowności.
Mały Karl wrzasnął rozdzierająco pod stołem:
- Mami! Mami!
Ten co grzebał w szafie doskoczył do niego, wywlókł spod stołu i rzucił z ogromną siłą o ścianę.
- Nieeeee! Błagam! Zostawcie go! Błagam! Weźcie mnie! Nie będę się bronić! Tylko nie róbcie krzywdy mojemu dziecku!
Gruby zaśmiał się.
- Nie szumij suko!
Spokojnym krokiem podszedł do ściany, pod którą leżał Karl-Heinz, podniósł go i raz jeszcze nim rzucił. Widziałam jak chłopczyk odbija się od ściany, ale mój wrzask zagłuszyła obca ręka zakrywająca usta. Przestałam się bronić. Wszystko mi jedno. Niech i mnie zabiją.
Śmierdzący oddech, ciężar i ból - wszystko to było gdzieś obok mnie. Nie widziałam mężczyzn, przed oczami miałam w kółko przesuwający się obraz mojego dziecka rzucanego o ścianę.
- No broń się suko, czego tak leżysz jak kłoda - sapał ten gruby wbijając się we mnie.
Drugi z nich zaśmiał się chrapliwie.
- Ja tam wolę takie jak ta, dość mam zadrapań od oszalałych kotek.
Nie liczyłam ile razy każdy z nich mnie miał. Wsłuchiwałam się, czy przez ich posapywania, wrzaski, przekleństwa usłyszę kwilenie, płacz lub oddech mojego synka.
- Wynocha! - usłyszałam głos jeszcze jednej osoby.
W drzwiach sypialni stanął wysoki mężczyzna w polskim mundurze.
- Wystarczy! Wynocha! Za każdym razem to samo! Jebaki przebrzydłe! Won stąd!
- Szto wy, sierżant? Toż to germańska swołocz, takich to i ubić mało! Szto wy? Zabawić się nie dacie? Ciężko walczymy, to i słusznie, że nagroda się należy.
- Mamy wyzwalać, nie gwałcić gdzie popadnie!
Gruby zszedł ze mnie, pociągnął spodnie.
- No szto wy sierżant, o taką bladź nie będziem się sporić. Niczewo nie stojaszcza.
Na potwierdzenie swoich słów, kopnął mnie ciężkim butem w głowę. Zamroczyło mnie....

- Frau Lüdke - zapiszczała Klara - ogień przygasa.
Zerwałam się. Uklękłam i zaczęłam dmuchać w żar.
- Podaj mi kilka szczapek.
Udało się, płomień zaczął nieśmiało lizać przyniesione drewno.
- Pachnie - nieśmiało westchnęła dziewczynka.
- Pachnie - uśmiechnęłam się do niej - zaraz będziemy mogły się najeść. Jednak wpierw umyjemy się porządnie. Chodź znajdę szczotkę i uczeszę cię.
- A co po obiedzie Frau Lüdke?
- Po obiedzie pozmywamy, posprzątamy, poukładamy. Przeszukamy dom i obejście, może ocalało jakieś zwierzę. Potem pochowamy mojego męża i twoją rodzinę. Rozejrzymy się po wsi, odszukamy żyjących, znajdziemy jakiegoś doktora co opatrzy mi rękę... Potem trzeba siać, zbierać, jeść, żyć... Czeka nas wiele zadań, wiele pracy Klaro...
- Frau Lüdke, a co jak oni przyjdą?
- Może przyjdą, a może nie... a my przecież musimy żyć. Jesteśmy Niemkami, Klaro, nic tego nie zmieni. To piętno, wstyd i duma. To wina, pokuta i nagroda.... ale trzeba żyć... normalnie żyć.
- Frau....
- Cicho już Klaro, cicho! Będzie dobrze, zobaczysz. I nie mów więcej do mnie Frau Lüdke.
- A jak?
- Możesz mnie nazywać Ilse.... a możesz... jeśli chcesz... mami - dodałam ciszej.

Agnieszka..................

Nie pisuję blogów o tematyce muzycznej, jednak ten blog poświęcony jest jednej z najwybitniejszych mistrzyń słowa - Agnieszce Osieckiej, a jak zapewne wszyscy  wiedzą, była ona również autorką tekstów. Piosenki, które współtworzyła zapadają głęboko w duszę i pozostają tam... do samego końca.
Dzisiaj mamy 77 rocznicę urodzin Agnieszki Osieckiej i chciałbym Ją
wspomnieć .
Wiele można by pisać o "Pannie Czaczkes" – jak nazywał ją pieszczotliwie Marek Hłasko (jeden z Jej mężczyzn życia). Dzisiaj Jej osobowość, styl bycia, charyzma zapełniłby łamy wielu poważnych gazet i brukowców i plotkarskich stron internetowych - jednak nie to jest najważniejsze. Sądzę, że jednak najwięcej o Niej mówią słowa zapisane, słowa wyśpiewane...

"Przyjaciele moi i przyjaciółki! Nie odkładajcie na później ani piosenek, ani egzaminów, ani dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości. Nie mówcie jej: „przyjdź jutro, przyjdź pojutrze, dziś nie mam dla ciebie czasu”. Bo może się zdarzyć, że otworzysz drzwi, a tam stoi zziębnięta staruszka i mówi: „Przepraszam, musiałam pomylić adres…” I pstryk, iskierka gaśnie..."


https://www.youtube.com/watch?v=JfqRdxw4abU

"Życie nie sta­wia pytań,
życie po pros­tu jest...
Cza­sem zęba­mi zgrzyta,
a cza­sem łasi się jak pies."

https://www.youtube.com/watch?v=KWoKCFK9rYQ

"Młodość jest potwornie ciężkim przypadkiem i chyba nie ma nikogo, kto by z tego wyszedł bez powikłań."

https://www.youtube.com/watch?v=CVBAYZ5Pp6g

"Przed­tem w ogóle nie przy­puszczałam, że mężczyz­na może zająć ważne miej­sce w moim życiu. Miałam kącik w ser­cu dla chłopców, ale mieściło się to gdzieś po­między pi­saniną a podróżami, przy­jaźniami z ludźmi etc. Te­raz wiem na pew­no, że jes­teś naj­ważniej­szy ze wszys­tkiego, co mam (cho­ciaż w końcu tak bar­dzo Ciebie nie mam). Boję się, że Ty wca­le te­go mo­jego kocha­nia nie czu­jesz, bo nie prze­jawia się ono w żad­nej for­mie dba­nia o Ciebie. "

https://www.youtube.com/watch?v=ZWlkNMqt1wk

"Sko­ro wiem, że nie ma piekła, będzie dob­rze bym uciekła, by­le z kim i by­le gdzie."

https://www.youtube.com/watch?v=3VqOIhqUklI

"Nie ku­puj­my marzeń jak meb­li, nie bądźmy za­nad­to przebiegli. "

https://www.youtube.com/watch?v=CXdfI8lPmyE

I wiele, wiele innych...

Nie żałuję, że dałam córeczce imię po Tobie Agnieszko.
https://www.youtube.com/watch?v=3XDYdbzk6_Y


Przeciwko jesieni...............

Za oknem jesienny deszcz uderzał miarowo w szybę, jednocześnie drążąc olbrzymimi kroplami głęboką wyrwę rozpaczy w mojej zbolałej do cna duszy.
- Zenuś - jęknęłam, starając się zawrzeć w okrzyku niezwykle skomplikowany proces zespołu depresyjnego, jaki właśnie mnie dopadł.
- Tak Żabcia? - mąż wpatrzony w serial o dzielnym policyjnym psie, absolutnie nie umiał się poznać na zawartej w przekazie ustnym, rozdzierającej jesiennej chandrze.
- Wiesz Zenku, pomyślałam, że taki rok... No rok, jako ojciec dwunastu dzieci, to jedne z nich powinien odwiedzać co miesiąc, a niektóre omijać szerokim łukiem.
- Taaa - usłyszałam w odpowiedzi.
Nie no, Święci Pańscy, jęknęłam w duchu (nawet to robiłam bez przekonania i odpowiedniej energii), nie doczekam się ze strony tego troglodyty, adekwatnego do powagi sytuacji odzewu. I znów kolejny raz trzeba będzie samotnie zmierzyć się z potęgą natury i nieuchronnością boga Chronosa.
Co robić? Co robić, żeby nie dać się następnej jesieni w życiu?
Może powziąć jakieś postanowienie i zacząć je natychmiast wprowadzać w czyn? Dobre nawet. To może na początek... odchudzanie! Tak odchudzę się jak ta lala i zakasuję Baśkę z księgowości, co to niby przez lato osiem kilo zrzuciła, a przecież gołym okiem widać, że kit wciska i najwyżej cztery schudła.
Poderwałam się, aby zrobić przysiady, przynajmniej setkę albo osiemdziesiąt. I nagle, strzeliło mi coś w kolanie. Jezuuuu, o mały włos zapomniałabym przed czym tak dobitnie ostrzegają fachowcy i znający się w temacie ludzie - przez sport do kalectwa. Nie, jak tak się zastanowić, to w sumie jestem zadowolona ze swojej figury, a krągłości kobiece to Zenuś lubi i czasem pomrukuje w chwilach małżeńskiej intymności, że mogłabym tu i ówdzie jeszcze przybrać. Nieeee, z moimi kilogramami wszystko w porządku.
Usiadłam i spojrzałam na męża, wciąż oglądającego w telewizji jakiś pościg policyjny. Nawet nie zauważył incydentu, przez który omal nie uległabym wypadkowi o daleko idących skutkach. Jak można być tak bezdusznym i krótkowzrocznym? Miałam ochotę wrzasnąć mu do ucha to pytanie, na znak protestu przeciwko obojętności i znieczulicy, jednak dzięki hartowi ducha i niezłomnemu charakterowi powściągnęłam nabrzmiewające we mnie złe emocje. Wzięłam głęboki oddech i zgodnie z doskonale mi znaną filozofią wchodu wyśpiewałam mantrę "OM" wsłuchując się w wydźwięk wibracji słowa. Poczułam większe wewnętrzne drżenie ciała i w tej samej chwili zapaliły się we mnie różnokolorowe światła, a nawet wydało mi się, że zaznałam muśnięcia nirwany.
- Ommm...
Jednak po chwili robak depresji jesiennej wrócił i ponownie zaczął toczyć moje pokłady wrażliwości, subtelności i emocjonalności.
No skoro nie wypaliło zaangażowanie się w realizację postanowienia, a mantra "OM" nie chciała współbrzmieć zbyt długo w duszy, to czym zająć się to jesienne, deszczowe popołudnie ?
Może tak... pogaduszki z przyjaciółką? Tak! Natychmiast zatelefonuję do... Jadzi? E nie, wyjechała przecież do Niemiec dorabiać się mieszkania w apartamentowcu. No to do Arlety? Oj, przecież dopiero co wyszła za mąż - musiałabym być pozbawiona wrodzonego mi taktu, żeby zawracać jej głowę w takim momencie. Kasia? Nie... pokłóciłam się z nią o to, który przepis na zupę dyniową jest lepszy - jej mamusi czy... mojego Zenka. Bożenka? Ona nawet nie obejmie myślami słowa "depresja". Anka? O nie! Do tej zołzy za nic! Nawet gdyby chandra chwyciła mnie za gardło i potrząsała jak malaria Stasiem i i Nel.
Kiedy przeszukałam w myślach wszystkie znajomości doszłam do wniosku, że jedyną przyjaciółką, z którą chciałabym podzielić się swoją niedyspozycją jesienną jest.... Zenuś.
Tylko, że on siedział pochłonięty akcją, w której główną rolę gra kudłaty owczarek niemiecki.
Westchnęłam. Jako rozsądna kobieta dawno już pogodziłam się z faktem, że męskie zachowania pozostają daleko poza przyswajalną percepcją humanistyczną . Ważniejsze jednak w tej sytuacji jest pytanie - co mi samej, jak ten palec na bożym świecie, pozostało czynić?
Znów opuściłam głowę, przymknęłam oczy i otoczyłam się murem skupienia i ponownie, w niezawodny sposób, udało mi się dotrzeć do istoty zagadnienia. Mam! To proste! Posiadam przecież niezwykłą liczbę rewelacyjnych pasji twórczych. Jedyne co muszę zrobić, to podjąć decyzję, której z nich dać szansę i pozwolić rozwinąć skrzydła, by wzbić się ponad aspera ad astra? Przez chwilę rozważałam, wybierałam, odrzucałam i...
- Zenek? - zapytałam ze stoickim spokojem.
- Tak Żabciu?
Czy ja już tego kiedyś nie słyszałam, zadałam sobie pytanie w duchu. Jednak lojalność wobec męża zwyciężyła z wrodzonym, ciętym sarkazmem i zapytałam go jak gdyby nigdy nic.
- Zenuś, czy to prawda, że najpiękniejsze dzieła powstają z cierpienia duszy?
- Taaaa... - na ekranie główny bohater szarpał za nogawkę złego przestępcę i mój mąż całą duszą mu asystował.

Pobłażliwie pokiwałam głową, pełna wyrozumiałości dla niższych instynktów ludzkich.
W takim razie, nie pozostaje mi nic innego, jak uczynić, co nakazuje wewnętrzne alter ego.
Zagłębiłam się w twórczej pasji po czubek głowy i dopiero Zenek wyprowadził mnie z transu potrząsając energicznie za ramię.
- Żabcia co z kolacją?
Popatrzyłam mu w oczy na wpół przytomnie, deklamując prawie z pamięci (trochę podpierałam się kartką z zapiskami):

O wietrze zrodzony z łona matki jesieni!
Chłodzie wstający wraz dżdżystym porankiem!
Kasztanie, liściu - jakże pięknie zabarwieni
zostaliście, złoto-czerwonym malunkiem.

Klucz ptaków oddala się unosząc
moje radości i letnie uniesienia.
A wrzos fioletem się panosząc
składa Dojrzałej Pani dowody uwielbienia.

I znów rok z zadyszką dobiec chce do mety
by dodać nam do metryk kolejne lata
W portretach ludzkich z barw palety
w ciemniejących tonach zdobi nas dorosła szata.

- Wróciłam Zenuś - wykrzyknęłam - wróciłam! Odnalazłam się w objęciach poezji ! A wiesz kto mnie ponownie w nie wepchnął?
- Kto? - Zenek nie krył zdziwienia.
- Jesień, ty i owczarek niemiecki.

Marlenka, to ty? ..........

Pozwolę sobie przypomnieć mój tekst, publikowany już raz tutaj, ale dawno, dawno temu... i chyba wciąż aktualny.

Marlenka, to ty? Cześć! No jasne, że ja... Słuchaj, koniecznie muszę ci opowiedzieć, co się działo u mnie ostatnio. Miesiąc się nie odzywałam? No popatrz, jak czas zasuwa. No dobrze, przepraszam, ale ty też nie zadzwoniłaś. Marlena! Dobrze... no, dobrze... Słuchaj, a pamiętasz starą Lubońską od matmy? Tak, tak. No to wczoraj ją spotkałam i pytała o ciebie i wtedy ja sobie przypomniałam... Nieee, no co ty? Pamiętałam cały czas, nie że stara Lubońska przypomniała. No, ale dajże mi opowiedzieć z czym do ciebie dzwonię. No więc, zakochałam się na amen! Jak to trzeci raz w tym roku? Skąd Ci to do głowy przyszło? Aaa, tak... Waldek i Borys... ale tamci się nie liczą, to tylko takie tam zawracanie głowy, teraz dopiero czuję prawdziwe motylki. Marlena! Ja umieram z miłości! Jak to jak? Zwyczajnie... nie jem... To znaczy jem śniadania, bo wyczytałam w "Extra Kobiecie", że tak trzeba, ale nic poza tym. Normalnie miłosna głodówka... Ech, mówię ci... Nie śpię, to znaczy w nocy tak, ale nie za dobrze... No i marzę na okrągło... Jezuuuu, Marlena jak ja marzę o nim... Wlepiam gały w monitor na jego fotkę, bo jedną mi przysłał... Co? No monitor, bo w necie go poznałam. E, nie... osobiście to jeszcze się nie spotkaliśmy, on dużo pracuje. No tak, pracuje. Jest menadżerem ogromnej firmy. Skąd wiem? Głupia, no jak skąd? Pisał mi... Oj, pisał, bo my to się poznaliśmy on-line. Zaczęło się od pocieszania... Słuchaj, to okropnie romantyczna historia. Nie, ja jego. On miał złamane serce przez taką jedną małpę. Ze dwa pierwsze spotkania to w kółko o niej... on, Leszek taki bardziej wrażliwy jest. Ty nawet nie wiesz, jaka zołza z niej była. On jej wszystko, ale to wszystko, a ona go w kółko oszukiwała. I znów pytasz skąd wiem? No przecież mówię ci, że mi się zwierzył. Najpierw, to nawet nie przypuszczałam, że się on podniesie po tym ciosie, ale byłam dla niego taka miła i tak mu współczułam. Głowa do góry, powtarzałam. I wiesz? W końcu mi uwierzył. No... bardzo mu pomogłam. A gdy już stanął na nogi po tym ciosie, to poczułam, że go pokochałam. Taki ufny był, pomimo tych krzywd jakie od tej paskudy zaliczył i umiał znaleźć w sobie tyle uczucia dla mnie. Marlena, do cholery a skąd mam wiedzieć co ona o tym sądzi? To małpa zwyczajna! Jak można wykorzystać tak dobrego człowieka? A, daj spokój, nie chcę już o niej mówić... Leszek pogodził się z jej oszustwami i tym, że dał się wykorzystać emocjonalnie. Teraz ja jestem jego nadzieją, że są jeszcze dobre kobiety na tym świecie. Marlena? Poczekaj minutkę, bo mi dziecko się drze, że chce kolację... E, nie spokojnie... poczeka... A co to, najważniejsze ono na świecie? Co? Nieee, zdrowe, zdrowe... tylko cholera tak mi swojego ojca przypomina, że czasem patrzeć na nie nie mogę... No już, poszło do kuchni. I dobrze! Odrobina samodzielności nikomu nie zaszkodziła. No więc słuchaj, muszę ci wszystko szybko opowiedzieć, bo na dwudziestą jestem umówiona z Leszkiem. Co, nie... nie w realu, przecież ci mówiłam. Na czacie, a właściwie to my sobie w taką grę razem gramy. Ech mówię ci, on jest nawet w tym świetny, raz tylko udało mi się z nim wygrać. No jasne, że mi tym imponuje, ale nie tylko tym... Gdybyś go poznała, to od razu zobaczyłabyś jaki to porządny, kulturalny mężczyzna i taaaaki... wrażliwy. Ej, no! Jasne, że trochę się migdalimy, ale szczegółów ode mnie wyciągaj, chyba że wpadniesz do mnie na ploty... Czuję, że gdyby mógł to na skrzydłach do mnie... Nie, nie może, sama wiesz, firma, praca. Rodzina? Czy ma rodzinę? A skąd mam wiedzieć? Nie mówi mi, a ja swoją dumę mam i nie zapytam. Marlena, a przestań prawić mi kazania! Dorosła jestem i wiem co robię. Leszek nie z takich! No bo wiem, czuję to! Ty go nie znasz i źle osądzasz, a ja wiem, że to porządny człowiek, tylko skrzywdzony. Nie, nie pozwolę, żeby żył ze świadomością, że wszystkie kobietą są jak tamta zdzira! Nie unoszę się! Po prostu tamta jest zakałą kobiecego rodu i już... Marlena, ja nie mogę ci opowiedzieć szczegółów, bo to nasza tajemnica. No nasza - moja i Leszka, on mi się zwierzył, a ja jestem nie tylko jego miłością, ale i przyjacielem. Tak mi mówi. On mi ufa... Co, że nie można kochać i ufać po takiej krótkiej znajomości? Wiesz kochana, powiem ci, że zwyczajnie się mylisz... Może ty inaczej te sprawy odbierasz, a ja dobrze wiem, że to co dzieje się między mną a Leszkiem, to coś niezwykłego. Gdybyś ty jednak widziała jakie on mi rzeczy wypisuje? Jakie? No, że nie spotkał jeszcze kogoś tak ciepłego i dobrego i że nie tylko wyciągnęłam go z dołka ale... no wiesz, on mnie tak cudownie uwodzi... mówię Ci... No i co z tego, że go jeszcze nie spotkałam na żywo! To jeszcze przed nami... Marlena, ty mi tu Tadka nie wypominaj, to była moja największa życiowa wpadka, nie licząc tej z ciążą przed ośmiu laty. A mnie moja kobieca intuicja mówi, że z tej mąki może wyjść świetny chleb. Zobaczysz. No nic kochana, muszę kończyć naszą rozmowę, bo na dwudziestą... tak, już tęsknię za nim, on pewnie już siedzi na portalu z grami i czeka na mnie... Marlena?! Cholera jasna! Muszę skończyć, dziecko wrzeszczy w kuchni, chyba się nożem zacięło... A niech to... Zawsze musi coś nie w porę... No, na razie. Pa, odezwę się.

Naprzeciw doskonałości............

  Siedziałam od wielu godzin, na łóżku, z laptopem na kolanach, coraz głębiej zanurzając się w rozpaczy i osamotnieniu. Jednak mojej uwadze nie uszedł fakt spóźnionego powrotu męża. Wszedł cichutko, bo pora była dość zaawansowana. Zapewne liczył, iż zastanie mnie pogrążoną we śnie.
- Zenek - pełnym głosem rozwiałam jego złudzenia.
- Żabcia? - jęknął w odpowiedzi.
- Żabcia? Tak, Żabcia. A kogóż to innego spodziewałeś się w naszym mieszkaniu, w naszym łóżku, w porze obowiązującej ciszy nocnej?
- Żabciu wybacz, zasiedziałem się z kumplami...
- ... przy piwie - dokończyłam z goryczą.
   Święci pańscy, absolutnie nie pojmuję, skąd u osobników płci męskiej bierze się taki stadny instynkt i chęć bezpodstawnego gromadzenia się, w dodatku koniecznie u wodopoju lub raczej piwopoju. O czym to oni mogą tak godzinami rozmawiać, bo przecież nie znają się kompletnie na sztuce, literaturze, modzie, liczeniu kalorii czy zdrowym stylu życia? Wszystkie ich tematy spokojnie można omówić w jeden kwadrans, no może dwa. Jednak, żeby spędzać cały wieczór, racząc się obrzydliwym, słomkowym napojem i ekscytować kopaniem piłki lub nie daj Boże polityką lub ... tak czy owak, to zupełne marnowanie drogocennych momentów życia.
   Zenek wciąż stał w drzwiach do naszej sypialni i głupkowato się uśmiechał.
- Żabulka... Ej no, Żabcia, rozchmurz się... Nie dąsaj się już.
- Ja się dąsam? Ja? Ja, mój drogi, jestem bardzo wysoko ponad to. Nieee, mnie to Zenuś, nie tak łatwo można wytrącić z równowagi, mam stalowe nerwy... chyba po tatusiu... albo może raczej po stryjence Bogumile, co to nawet podczas wyborów Mistera Uniwersum, umiała zachować kamienną twarz. Jednak, nie mogę, nie odnotować faktu, iż zostawiłeś mnie osamotnioną na cały, długi wieczór, choć zapewniałeś, iż wyskakujesz tylko na godzinkę. I chociaż porzuciłeś mnie jak bezdomnego psa w deszczu, to nic a nic się nie skarżę. Nie... ja sobie tutaj cichutko czekam na ciebie - uniosłam rękę, uciszając jego próbę zakrzyczenia mojej subtelnej przemowy - i nie żywię urazy, wciąż stanowiąc wzór lojalnej i oddanej żony. Poza tym Zenku, może to cię odrobinę zdziwi, ale umiem doskonale wykorzystać samotność, zamieniając ją w chwile pełne uroku i ekscytacji. Spędziłam niezwykle pouczający wieczór obcując z literaturą co najmniej piękną.
- Obcując? To co robiłaś z tymi książkami.
- Zenek! Wypraszam sobie ironię i dwuznaczne insynuacje! I akurat nie książkami, bo słowa trafiały bezpośrednio w głąb mojej duszy przez ekran monitora...
- Aaaa, czyli surfowałaś w sieci?
- Można to również ująć w tak prozaiczny sposób.
Mąż przysiadł na łóżku obok mnie i ujął za rękę.
- I co tam ciekawego wyczytałaś maleńka?
- "Pójdźże, kiń tę chmurność w głąb flaszy".
- Co? Gdzie mam iść?
- "Pójdźże, kiń tę chmurność w głąb flaszy" - powtórzyłam.
Zenek patrzył na mnie lekko zamroczonym wzrokiem.
   O tu cię mam ptaszku, pomyślałam z satysfakcją. Trwonisz bezcenny czas na prostackie rozrywki, a ja w tym czasie samotnie wspinam się jak capricorn, pokonując kolejny stopień w samoświadomości i introspekcji intelektualnej.
- Ech Zenuś - zaśmiałam się gorzko - kompletny ignorant z ciebie. A to wszystko przez to, że zamiast dokształcać się, zamiast czerpać obficie wiedzę skąd tylko się da, zamiast cyzelować sprawność intelektualną, siedzisz z kuflem piwa w dłoni deliberując na jakże błahe tematy. Widzisz? Nie umiesz nawet rozpoznać najprostszego pangramu.
- Pangramu? Ki diabeł?
   Nie mogłam nie odczuć nutki triumfu. Moje godziny samotności i chęć doskonalenia nie poszły na marne. Wyrecytowałam z uśmiechem.
- Pangram to krótkie zdanie zawierające wszystkie litery danego języka.
   O tak, właśnie posmakowałam pełną garścią słodycz zwycięstwa. Siedziałam w napięciu czekając na reakcję Zenka. Milczał, a do mnie, jak grom z jasnego nieba, dotarło, że bycie o kilka szczebli wyżej ponad mężem, wiąże się z permanentną samotnością, alienacją, wyobcowaniem intelektualnym, co za tym idzie, emocjonalnym. Zadrżałam.
- Aaaa - Zenek przerwał milczenie i nie wiedziałam, czy poprzez to, wyraził zdziwienie i ekscytację moją wiedzą, czy tylko ziewnął.
Chyba, raczej to drugie, stwierdziłam zawiedziona, patrząc jak mój mąż przymyka oczy.
- Zenek! - przywołałam go do rzeczywistości.
- Tak Żabciu?
- Coś czuję Zenuś, że ja tu perły przed wieprze...
- Znów coś cytujesz, czy tylko mnie obrażasz?
- Zenon - załkałam urażona do granic jestestwa kobiecej wrażliwości. - Jak możesz?
- Przepraszam Żabuś - uniósł moją dłoń i pocałował.
- Ja przecież tylko chciałam, żebyś wartościowo i owocnie spędzał czas...
- Wartościowo czyli jak?
- No wiesz... inaczej niż na piciu piwa z kolegami i komentowaniu ostatniego meczu.
- Niby dlaczego nie mogę od czasu do czasu wyskoczyć na miasto z kumplami?
- Zenuś... możesz, przecież ja nigdy niczego ci nie zabraniałam i zawsze liczyłam się z twoim zdaniem, jednak uważam, że odrobina autodydaktyki nikomu nie zaszkodziła.
- Pewnie nieee - Zenek znów ziewnął - ale tak samo ważne jest, umieć się odpowiednio zrelaksować i wrzucić na luz, nawet jeśli ma ucierpieć autodydaktyka. No powiedz sama, spokojnie żyłem sobie ładnych kilkadziesiąt lat bez wiedzy o pangramach i zapewniam cię, że umiałabym dalej tak żyć przez następnych kilkadziesiąt. Jednak skoro ty masz taki niepohamowany pęd do wiedzy, proszę bardzo - pędź... a teraz to ja muszę pędzić do łazienki po spotkaniu przy piwopoju.
   Wstał i bezceremonialnie wyszedł pozostawiając mnie samej sobie.
  Phi. Obraził się za tych kilka malutkich słów prawdy? Naburmuszył, że w porywie szczerości wytknęłam mu bezproduktywne marnowanie czasu i potencjału osobistego? Święci pańscy, przecież jego dzisiejsze zachowanie to właśnie nic innego jak wybitny przykład irracjonalnej postawy nihilistycznej. Jezu słodki, jak nic doprowadzi go to do autodestrukcji, moralnej degrengolady albo nawet obskurantyzmu. Nie! Nie pozwolę! Ma nieborak przecież mnie, a ja zobowiązałam się być z nim na dobre i złe. Co robić, co robić? Działać! I tu już! I to szybko, zanim mój misiaczek stoczy się na dno w kolorze piwnym.
- Zenek? - krzyknęłam po chwili.
Coś długo nie wraca.
- Zenek! - wrzasnęłam głosem modulowanym odpowiednio do nocnej pory.
Mąż ukazał się w drzwiach ze szczoteczką do mycia zębów w dłoni.
- No co? - powiedział niewyraźnie - Myję się.
- Zenuś! Możemy spać spokojnie. Mam! Mam kochanie!
- Co masz?
- Mam lekarstwo na nasz problem.
- Jaki znów problem?
- Słuchaj... Nie przerywaj proszę, tylko słuchaj. Otóż, aby nie marnować już więcej czasu, by nauczyć się precyzować życiowe cele, które pozwolą przyswoić niezbędną wiedzę i wskażą drogę do naturalnej harmonii umysłu... by pozbyć się blokad stojących na drodze do...
- Żaba, streszczaj się bo marznę i mam pastę do zębów w ustach - wybełkotał.
- Dobrze, już dobrze, mówiąc krótko, właśnie podjęłam niezbędne kroki - zarejestrowałam i zapisałam nas na trzysta sześćdziesiąt pięć lekcji samodoskonalenia. Hura! Będziemy mogli codziennie rozwijać swój potencjał umysłowy i osobowościowy! I to razem! Co ty misiaczku na to?
Zenek wypluł pastę na podłogę i bardzo wyraźnie wykrzyknął.
- Nie! Żaba, proszę nie! Chcesz być doskonałą i znać się na tych wszystkich pandromach, syndromach i idiomach, dobrze, ale mnie do tego nie mieszaj.
- Pangramach - odpowiedziałam urażona - i wybacz, ale jestem kompletnie zaskoczona twoją wywrotową postawą. Co ci nie pasuje w moim pomyśle?
- Wszystko. Ja nie chcę być doskonały, za to chcę umieć doskonale wykorzystać chwile przyjemności jakie daje mi życie. A teraz wybacz, idę dokończyć mycie zębów.
Znów zostałam sama. Miałam ochotę popłakać się z żałości i druzgoczącego zawodu, ale uznałam to za bezcelowe z racji braku odbiorców, więc tylko westchnęłam rozdzierająco.
- Hm, co robić? Widać taki mój los i skoro wybrałam sobie męża, z którym nie mogę samodoskonalić się mentalnie i emotywnie to muszę... uszlachetniać swój charakter i hart ducha. Sustine et abstine. Jednak tę plamę po paście do zębów na podłodze będzie musiał zetrzeć sam.