W tym roku miałam radosne plany oddania się obchodom święta niepodległości w gronie lokalnej społeczności w podwarszawskim miasteczku. Kameralnie, wśród znajomych twarzy, zamierzałam przejść się ulicami miasta, posłuchać koncertu lokalnych chórów, orkiestr, a całą imprezę zwieńczyć rodzinnym obiadem w jednej z ulubionych restauracji.
Takie właśnie plany miałam do dzisiejszego popołudnia, kiedy to postanowiłam sobie, w ramach przerwy obiadowej podczas pracy, poczytać jeden z popularnych serwisów informacyjnych.
Prawie oplułam monitor z wrażenia, kiedy przeczytałam, że w ramach ostatnich dni zarządzania gminą warszawską, pani Hania postanowiła podjąć decyzję o zakazie przeprowadzenia marszu.
No ładnie... pomyślałam. Na do widzenia postanowiła zgrać wszystkim na nosie. A później obudziła się we mnie ta polska buntownicza nuta: jakim prawem ktoś zakazuje mi okazywania mojego przywiązania do pewnych wartości, mojej dumy z tego kim jestem, mojej narodowej przynależności.
W naszej rodzinie Marsz Niepodległości w pewnym sensie stał się wydarzeniem historycznym. Braliśmy udział w pierwszych większych obchodach 11.11.2011 roku. Zapamiętałam bo data charakterystyczna. Nasz syn miał wtedy 10 lat. Udział w wydarzeniu nie był wypadem krajoznawczym - był poprzedzony gruntownym przygotowaniem merytorycznym: że Polska była pod zaborami, że w 1918 zakończyła się I wojna światowa i 11 listopada jako data klęski Niemiec została uznana za dzień odrodzenia Państwa Polskiego. I długie rozmowy o tożsamości narodowej i różnych wyższych wartościach.
Dostał też flagę biało czerwoną, która entuzjastycznie wywijał. Jako, że mieszkaliśmy wtedy w warszawskim śródmieściu, wycieczka na plac Konstytucji, na którym rozpoczynał się marsz nie była wielką wyprawą. Tłum wielki się kłębił więc ze względu na syna stanęliśmy trochę z boku, zwłaszcza, że pewien mój niepokój wzbudziły przygotowane na starcie armatki wodne i uzbrojone po zęby kordony policji. Zdawałam sobie sprawę z faktu, że policja ma być przygotowana na próby zakłócenia marszu przez niemieckich nacjonalistów, ale to co zaczęło się dziać później, przekroczyło moje wszelkie wyobrażenia.
Tłum zaczął się niepokoić, atmosfera podsycana palącymi się flarami i hukiem petard. Nagle na czele marszu policja zablokowała droge. Tłum zaczął napierac. W środku zamieszania znaleźli się wszyscy - prowokatorzy, kibole, rodziny z dziećmi, byli powstańcy oraz przypadkowi gapie. Krzyk, ścisk, napieranie ludzkiej masy - aż się dziwię, że nikt wtedy nie zginął. Kazałam synow schować się za budką kiosku ruchu i nie ruszać się. Obserwowałam. Ludzie zaczęli uciekać, ogólna panika. Poczułam dziwny duszący zapach. Gaz łzawiący. Z tłumu wybiegł chłopiec - może 14 letni, cały zapuchnięty, przecierał niewidzące oczy. Patrzyłam z niedowierzaniem. Wszystko rozegrało się może w 15 minut. Potem tłum ruszył, a moim oczom ukazało się pobojowisko.
Przeszłam placem Kostytucji, nie bardzo wierząc, w to co widzę. Krajobraz niemal jak po wojnie.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie widziałam w tym wszystkim winy uczestników, a jedynie ich desperację z powodu uwięzienia w napierającej masie tłumu oraz brutalnego traktowania przez policję.
Długo otrząsałam się z szoku, bo nie tego spodziewałam się po obchodach z okazji odzyskania niepodległości.
Nie zniechęciło mnie to jednak - rok późnej, może z większa ostrożnością, też wzięłam udział. Kolejne zamieszki, ukrywanie się w bramie, żeby nie dostać lecącą butelką. I tym razem obserwacja policji, która blokowała akcję. I funkcjonariusz, który odłączył się od grupy "kiboli" a następnie zdjął czarną kurtkę spod której widać było napis "POLICJA". Znowu zgłupiałam. O co chodzi?
W kolejnych latach uspokajało się, marsz przechodził bez problemów - aż byłam dumna z mieszkańców naszego miasta, że potrafili poskromić temperamenty i uczcić ten dzień jak należy :)
I nadszedł rok 2018. Moja praworządność kłóci się z poczuciem wolności.
Marsz stał się nielegalny. Ale gdzieś w mojej słowiańskiej duszy zrodził się bunt i złość na dopuszczalne rozwiązania systemowe.
I choć to może nie do końca mądre - wezmę udział w tym zakazanym, nielegalnym zgromadzeniu.
Najwyżej w środę będę się martwić o to, czy mogę jakoś załatwić urlop na żądanie ;)