budziłem się nagi zmarznięty
w międzygalaktycznej ciszy
przeniknięty samotnością
bezgwiezdny
dryfowałem poprzez noc
niesiony wiatrem czarnych złudzeń
i urojeń okalających skronie
posrebrzonymi nitkami księżyca
ostatnie promyki nadziei dogasały
na dnie zmaltretowanych oczu
zapatrzonych w toń pustkowia
bezgwiezdnego
pochwycił mnie wiatr ciepły
poniósł w ciepłych dłoniach pewności
ku spełnieniu i światłu
znękane oczy chłoną najmniejszy błysk
rozpalone płomienie koją słodyczą
ogrzewają zmarznięte istnienie
pchają głową naprzód
w interplanetarny gwar
tam już czekasz na mnie w świetle
bym nie zasnął przemarznięty
poplamiony samotnością
bezgwiezdny
nigdy więcej