Kolejka przed sklepem goblina Innocentego jako żywo przypominała węża
Uroborosa; długa, zakręcona i na pierwszy rzut oka widać, iż mogłaby,
równie świetnie jak on, symbolizować nieskończoność. Na samym jej
początku stał stary krasnolud Wegecjusz Osławiony i w dobrym,
oldskulowym stylu podrywał niewiele młodszą driadę z pobliskiego lasu.
Chichot leciwego dziewczęcia wdzierał się przeraźliwym piskiem w mózgi
reszty kolejkowiczów, wprawiając co niektórych w swoisty rodzaj transu.
Nieco dalej stadko młodych rusałek zamiast pilnować swego miejsca w
szeregu, tańcowało trzymając się za ręce i rzucając spojrzenia na
pozostałych, sprawdzając czy, aby czynią należyte na nich wrażenie.
Trzeba przyznać, że czyniły. Szczególnie na młodym goblinie, który
zastygł w pozie trudnej do uchwycenia, nawet dla wytrawnego kubisty.
Poniżej jego ust pojawiła się spływająca obficie i beztrosko strużka
śliny. Stojący tuż obok bagiennik wlepił w tańcujące panny swe zielone i
wyłupiaste oczy i mamrocząc coś niezrozumiałego, co być może w jego
języku oznaczało wyrażenie podziwu, a być może wcale nie, międlił w
błoniastych dłoniach ekologiczną siatkę z wodorostów. Jedynie Leśna Baba, o imieniu Hawra, złorzeczyła i gniewnie pochrząkiwała pod nosem. Jednak, odkąd sięgać pamięcią, czyniła tak codziennie i we wszelakich okolicznościach i to całkiem bezinteresownie, więc na nikim nie robiło to wrażenia.
Grimbald Wspaniały z westchnieniem stanął na końcu ogonka i dla przypomnienia wyjął listę zakupów sporządzoną przez Grimbaldową.
"Tuzin jajek przepiórczych, kostka bawolego smalcu, pasta do zębów z utartych diamentów (ekstrawagancja!) kilo pytlowanej mąki i wiązka chabrów z pierwszego pokłosia."
Po kiego licha te chabry, zdziwił się krasnolud w duchu, ale nie za nadto, bowiem przyzwyczajony był do nietypowych zachcianek żony.
- Czołem Grimbaldzie - z zadumy wyrwał go głos kolegi z pracy, Mardyma Okołokrężnego.
- Czołem - wystękał Grimbald.
- Psia
jucha i koci pęcherz z tymi kolejkami - jak to mówią! Nawet, gdy taki
porządny krasnolud jak ja czy ty, chce się jak należy napić piwa pod
sklepem musi wystać tyle, że słup soli kamiennej z pierwszego urobku nie
dałby rady!
- Święte słowa.
W kolejce coś jednak drgnęło i nawet
rusałki zaprzestały na moment pląsań i wzrokowych obmacywań co
przystojniejszych przedstawicieli obojga płci.
Leśna Baba wycharczała:
- A żeby ich tak jasny chrrr.... i trzy pozostałe z piwnicy wrrr...
- Słyszałeś, że Razybud w konkury uderzył?
Grimbald poczuł jak spinają mu się uszy i pośladki ze zdenerwowania.
- Ano, coś tam doszło do mnie.
- A tak, tak... we wsi aż huczy i chodzą już zakłady, czy odpalony będzie czy przyjęty.
- I na co stawisz?
-
Że przyjęty. Paupella Niezdobyta już spory kawał czasu niezdobyta i
jeszcze roczek lub dwa, a może nawet tylko miesiączek i nikomu nie
będzie chciało się jej zdobywać. Trza umić wyczuć dobry moment
koniunktury i wpasować się jak harcerz między dwie druhny - jak to
mówią.
Uszy i pośladki Grimbalda jeszcze mocniej się spięły i dołączyło do nich drżenie rąk.
- Obyś koślawy chodził trzy niedziele i... wrrr niczym twoja starsza siostra - Leśna Baba wyraziła na głos, dokładnie to, co miał na myśli.
- Razybud pokurcz i gołodupiec, Paupellę stać na lepszego.
- O! - zdziwił się Mardym - A niby na kogo? Zresztą pokaż mi krasnoluda co pokurczem nie jest - zarechotał.
-
"Pokurcz i gołodupiec" rzekłem - odpowiedział z godnością Grimbald -
każdemu może się, od czasu do czasu, zdarzyć być jednym czy drugim, ale
dwa do kupy i masz Razybuda.
- No, aż taki gołodupiec z niego nie
jest. Zaradny krasnal i mamcię dobrze ustawioną ma. Wiadomo, swego czasu
prowadziła wyszynk trzeciej kategorii, uznanej marki i renomy, a i
dzisiaj jej rentką nie sposób pogardzić - wicie kamracie, stały dochód
- jak to mówią.
Grimbald Wspaniały nagle poczuł, że jego
wspaniałość doskonale wyraża się w majestatycznym milczeniu. Mardym
Okołokrężny być może nie był tak gruboskórny jak o nim mówiono i wyczuł
ową wspaniałość bo zamilkł na chwilę, a potem zmienił temat i
ugrzecznionym głosem zapytał:
- A co tam u szanownej małżonki, Grimbaldzie?
- Podziękować... zdrowa.
- Wrrr i niech im piszczele pokrzywi na trzy lata - Hawra znów znamienicie wpasowała się ze swoją repliką wymruczaną pod nosem.
-
Oj tak, tak.. zda się być okazem zdrowia ta wasza kobita, kamracie.
Ostatnio, jakeśmy z żoneczką spacerowali, to uwidzieliśmy ją w parku,
jak w twarzowym dresiku, jakoweś cudaczne ćwiczenia robiła. Moja to
podziwu wyjść nie mogła, jaką to dzielną pionierką, ta wasza Grimbaldowa.
Grimbald
poczuł, że rumieni się ze wstydu, ale znów z pomocą przyszła mu jego
wspaniałość i nakazała majestatycznie i hieratycznie milczeć.
Sytuację
rozładowały rusałki, które wyszedłszy ze sklepu, odłożyły zakupy na
bok, znów poczęły pląsać i obmacywać spojrzeniami. Jedno z nich
przypadkowo padło na Mardyma, który aż zachłysnął się z zaskoczenia i
upojenia, ale spojrzenie szybko wycofało się podkulając ogon.
Grimald
ruszył do przodu, bowiem prawie przyszła kolej na niego przy ladzie,
jeszcze tylko Baba Leśna kończyła wyliczankę swoich potrzeb
konsumenckich:
- I wiązkę chabrów, chrrrr... z pierwszego pokłosia i
dobrze ususzoną... niczym skalp królowej solariów, a nie żadne tam
badziewie pfff.
- A na co to? - nie wytrzymał Grimbald.
Hawra odwróciła się w jego stronę i wbiła spojrzenie swoich wyblakło-chabrowych oczu.
-
Stary krasnal a pytanie zadaje niczym nieopierzony krasnoludzik,
bleee... Dyć wszyscy wiedzą, że wysuszone chabry na wywar płodności
przydatne.
Wyraz twarzy Grimbalda musiał chyba wszem i wobec oznajmić
wielki wstrząs duszy, bo Hawra opacznie go zinterpretowawszy zapewniła;
- Dyć nie dla mnie... wrrr...
Mardym zachichotał, szturchając łokciem Grimbalda.
-
Co tam kamracie, na waszej liście zakupów przecie taka pozycja
widnieje. No, prędzej gromu z nieba się spodziejesz niż tego co żona
zgotuje - jak to mówią - chrząknął znacząco.
Grimbald Wspaniały milcząco wyszedł z kolejki, ignorując chichoty Mardyma Okołokrężnego.
Zbyt wiele na grzbiet jednego krasnala, nawet tak wspaniałego. Zbyt wiele.
- I wrrr.... posucha niech dotknie członki jego wszelakie - doszła go z oddali riposta Hawry.
Święte słowa, pomyślał - tyle, że nie wszelakie i nie... W każdym razie...jakoś tak selektywnie.
Crisstimm
São Paulo
Connesso:
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Ultima partita
Grimbald Wspaniały i problem ad hoc (bajka)
W zeszły czwartek Grimbald Wspaniały wrócił z pracy w paskudnym humorze,
albowiem tuż przed samym końcem szychty, szef ostrym dyszkantem
oznajmił mu, że jest gamoń, leń i kawał gnijącego ścierwa i jeśli to się
nie zmieni, wyrzuci go na zbity pysk bez względu na reakcję Związków
Zawodowych Krasnoludów Górnego i Dolnego Stanu i na pogodę.
- Zgadzam się z nim - powiedziała żona, gdy jej się wyżalił - dodałabym jeszcze kilka bardziej celnych epitetów, ale nie mam teraz na to czasu, bowiem umówiona jestem z kumpelkami na czwartkową gimnastykę, pogaduchy i organiczne maseczki wysokobiałkowe.
- Będzie je pić czy wcierać? - zapytał zaciekawiony Grimbald.
Żona głośnym prychnięciem wyraziła dezaprobatę dla tego kompletnie dyletanckiego pytania, tapirując przy tym fantazyjny lok nad lewym uchem.
- Czy po tym wszystkim choć trochę będziesz przypominać elfią księżniczkę?
- Elfią księżniczkę? Grimbaldzie, czyżby znów twój mózg uaktywnił tryb wsteczno-dynamiczny? Jestem rasową kobietą-krasnoludem! Dumna jestem z tego i nie potrzebuję upodabniać się to żadnych eteryczno-pretensjonalnych istot!
- Tak? To po co te wszystkie depilacje, profanacje, organiki, gimnastyki? No po co? Mojej babci i mamusi też rasowości nie można było odmówić, a żadnej z tych rzeczy nie uprawiały, nie używały i nie wyżerały ukradkiem, gdy nikt nie patrzy. Każdego dnia mojego dzieciństwa klęły jak goblin podczas promocji w "Tesco", pociły jak cyklop na plaży Waikiki, goliły zarost jedynie od wielkiego dzwonu, a kąpieli unikały skutecznie przez wiele lat... Szczególnie babcia... - tu zapowietrzył się odrobinę na samo jej wspomnienie.
Grimbaldowa jednak nie wysłuchała do końca jego szczerej i płomiennej przemowy, bo dawno już wyszła, pozostawiając wejściowe drzwi na oścież, zapach lakieru do włosów i samotnego, zapowietrzonego Grimbalda.
- No i dobrze - skwitował krasnolud.
Postanowił resztę wieczoru spędzić w sposób kulturalny, a jeśli się uda, to nawet ciut wysublimowany . Najpierw zajrzał za komodę, potem sprawdził prawie wszystkie półki w kuchni, szafę w korytarzu, sień, komórkę, piwnicę, drewutnię i strych. W końcu zmęczony odrobinę, przysiadł przed chałupą i westchnął:
- Byłem prawie pewny, że gdzieś tu musi być... Może i faktycznie gamoń i kawał gnijącego ścierwa ze mnie, ale w żadnym wypadku nie leń, czego dowodem moje pracowite i wręcz drobiazgowe przeszukiwania.
- Czołem Grimbardzie - z zadumy wyrwał go głos przyjaciela, Razybuda Wolnostojącego. Krasnolud ów, przydomek zyskał w zawiłych dość okolicznościach, których nie lubił zbyt często wspominać, a co szanowali wszyscy jego przyjaciele, sąsiedzi i dłużnicy.
- Czołem Razybudzie! Z czym to przyszedłeś w odwiedziny do przyjaciela, sąsiada i dłużnika w jednej osobie?
- Z butelką gorzałki warzoną w procesie długotrwałej i niewymiernie fascynującej destylacji i z problemem nabytym ad hoc.
- To najsamprzód flaszeczkę daj, problem bowiem poczekać może jeszcze, zanim zobaczymy czy proces owej destylacji znamionuje wymiernie dającego zadowolenia efekty. Miałbym do tej butelki pasujące jak ulał maślaki z zalewy octowej i kawałek niezatęchłej słoninki zza pieca.
Flaszeczka stanęła na stole, Grimbald uwinął się z zakąską, Razybud Wolnostojący rozsiadł, jak to na gościa przystało, a problem "ad hoc" czekał cierpliwie, aż będzie mógł w stosownej chwili wypłynąć.
Krasnoludy przepiły po pierwszej szklaneczce, unikając (co było w zacnym towarzystwie w dobrym tonie) raptownej zakąski i łzy stanęły im w oczach.
- Dajeee - wysyczał Grimbald, gdy odzyskał już zdolność artykułowania dźwięków w mowie krasnoludzkiej.
- O żeż ją... - zawtórował Razybud.
Chwilę pomilczeli dla oddania szacunku gorzałce i samej chwili, gdy się z nią zetknęli. Pierwszy odezwał się Grimbald:
- Maślaczka? Według starokrasnoludzkiego przepisu babci... - tu znów na moment jakby go trochę zapowietrzyło.
Przyjaciel grzecznie nie odmówił, zakąsił, odkaszlnął i zezwolił zaistnieć problemowymi nabytemu ad hoc.
- Grimaldzie, pozwoliłem sobie wejść w twe progi z butelką i dylematem, bo wiem, żeś poczciwy druh, nieuciążliwy sąsiad i rzetelny dłużnik i nie odmówisz dobrej rady...
Tu znów zamilkł.
Grimbald Wspaniały dla uszanowania towarzysza i jego nieodgadnionego problemu nalał po jeszcze jednej szklaneczce, trącili się, wychylili i duszkiem wypili.
- Hu! - zakrzyknęli zgodnie, jak na przyjaciół przystało.
- Taaaak. A teraz mów w czym rzecz - rzekł ceremonialnie gospodarz.
Razybud wahał się jeszcze kurtuazyjną chwilę, aż w końcu wypalił.
- Żenić mi się trza!
Podumał nad tym oświadczeniem Grimbald, rozważył wszystkie za i przeciw i oświadczył z całą mocą i stanowczością.
- Noooo, druhu serdeczny, jak trza - to trza. Jeśli z moją Grimbaldową, masz moje błogosławieństwo. Musimy tylko to jakoś zgrabnie rozwikłać i poukładać względem praw i obowiązków wszelkich, jak też względem wierzytelności.
- Ej no, stary, nie wierzę, po drugiej szklaneczce już cię tak otumaniło? Twoją Grimbaldową to i po trzeciej butelce, potrójnie destylowanej i wyleżakowanej w beczkach Ashwood, nie dałbym sobie wcisnąć. Bez urazy...
- No trudno, widać dla niej i wyrafinowany ocean zbyt mało - zauważył filozoficznie Grimbald. - Jeśli, w takim razie nie ona, to kto?
- No jest taka jedna i ty powinieneś ją znać, a co za tym idzie pochwalić mój wybór.
- Gadaj.
- Paupella Niezdobyta.
- Nieee!
- Jak nie? Nie Niezdobyta?
- Nie, nie niezdobyta pewnie wciąż. Nie, Paupella.
- Nie Paupella? Czemu nie?
- Nie dla ciebie.
- Dlaczego? Jeśli niezdobyta to jak znalazł dla mnie. Mnie zdobyte nie interesują.
Nagle Grimbald poczuł, że go strasznie suszy w gardle. Nalał sobie trzecią szklankę i wychylił nie czekając na przyjaciela.
Ten jednak nie obraził się, tylko wykazał, jak na druha przystało, pełnym zrozumieniem i też sobie nalał, wypił, obtarł usta rękawem i oświadczył.
- Postanowione - Niezdobytej po piętnastym się oświadczę.
- Dlaczego po piętnastym?
- Renta Mamci przychodzi piętnastego. Na porządny bukiet i może jeszcze jakieś fikuśne rajstopki będzie mnie stać... sam wiesz z pensji to ledwie na kropelkę gorzałki starczy...
Grimbald Wspaniały poczuł się nagle bardzo mniej wspaniały i bardzo mniej przyjacielski. Wyczuł, że w gardle nabrzmiewa mu okrzyk: wynocha! Jednak w połowie nabrzmiewania okrzyk oklapł, sflaczał i wrócił skąd przyszedł, a Grimbald Wspaniały nie mógł wydobyć ani słowa.
- Skoro problem ad hoc został omówiony, to po rozchodniaczku i do domu - Razybud rozlał do kieliszków resztkę płynu z butelki.
- No... - przemówił wreszcie Grimbald i łyknął alkohol licząc, iż przyniesie chwilową ulgę. Jednak wódeczka przestała rozkosznie drapać w gardle, a o przynoszeniu ulgi, choćby nawet chwilowej, nie było mowy.
Przyjaciel tymczasem wypił, odkaszlnął i zwyczajnie wyszedł, pozostawiając pustą butelkę i problem ad hoc.
- Nie, nieeee, świat na głowie staje! Paupella Niezdobyta żoną Razybuda Wolnostojącego? Nie-moż-liwe! Zaraz? Interesuje go Paupella Niezdobyta? A co jeśli Paupella Niezdobyta zostałaby zdobyta? No masz! Wtedy, nie byłaby tą Paupellą, którą zdobyć chce Razybud! Jest! To jest to! Problem ad hoc rozwiązany! Jestem znów Wspaniały!
Wychylił kieliszek, który niestety okazał się pusty.
- Zaraz, zaraz... wyjmując zza pieca niezatęchłą słoninkę coś mi tam błysnęło jakby.. a Grimbaldowa przez wyjściem krzątała się koło pieca...
Odsunął krzesło tak gwałtownie, że pusta butelka po gorzałce przewróciła się, a problem ad hoc pierzchnął przestraszony w kąt na dobre.
- Zatrąbcie surmy! - wykrzyknął Grimbald Wspaniały znajdując schowaną przez żonę flaszkę - Zatrąbcie trąby jerychońskie trzykrotnie! Albowiem nadszedł czas!
Otworzył butelkę i pociągnął z gwinta sporego łyka.
- Czas na zdobycie Paupelli Niezdobytej!
Tu chwilę zastanowił się i dodał ciszej:
- Kurde, tylko trza się uwijać, bo czas tylko do piętnastego...
- Zgadzam się z nim - powiedziała żona, gdy jej się wyżalił - dodałabym jeszcze kilka bardziej celnych epitetów, ale nie mam teraz na to czasu, bowiem umówiona jestem z kumpelkami na czwartkową gimnastykę, pogaduchy i organiczne maseczki wysokobiałkowe.
- Będzie je pić czy wcierać? - zapytał zaciekawiony Grimbald.
Żona głośnym prychnięciem wyraziła dezaprobatę dla tego kompletnie dyletanckiego pytania, tapirując przy tym fantazyjny lok nad lewym uchem.
- Czy po tym wszystkim choć trochę będziesz przypominać elfią księżniczkę?
- Elfią księżniczkę? Grimbaldzie, czyżby znów twój mózg uaktywnił tryb wsteczno-dynamiczny? Jestem rasową kobietą-krasnoludem! Dumna jestem z tego i nie potrzebuję upodabniać się to żadnych eteryczno-pretensjonalnych istot!
- Tak? To po co te wszystkie depilacje, profanacje, organiki, gimnastyki? No po co? Mojej babci i mamusi też rasowości nie można było odmówić, a żadnej z tych rzeczy nie uprawiały, nie używały i nie wyżerały ukradkiem, gdy nikt nie patrzy. Każdego dnia mojego dzieciństwa klęły jak goblin podczas promocji w "Tesco", pociły jak cyklop na plaży Waikiki, goliły zarost jedynie od wielkiego dzwonu, a kąpieli unikały skutecznie przez wiele lat... Szczególnie babcia... - tu zapowietrzył się odrobinę na samo jej wspomnienie.
Grimbaldowa jednak nie wysłuchała do końca jego szczerej i płomiennej przemowy, bo dawno już wyszła, pozostawiając wejściowe drzwi na oścież, zapach lakieru do włosów i samotnego, zapowietrzonego Grimbalda.
- No i dobrze - skwitował krasnolud.
Postanowił resztę wieczoru spędzić w sposób kulturalny, a jeśli się uda, to nawet ciut wysublimowany . Najpierw zajrzał za komodę, potem sprawdził prawie wszystkie półki w kuchni, szafę w korytarzu, sień, komórkę, piwnicę, drewutnię i strych. W końcu zmęczony odrobinę, przysiadł przed chałupą i westchnął:
- Byłem prawie pewny, że gdzieś tu musi być... Może i faktycznie gamoń i kawał gnijącego ścierwa ze mnie, ale w żadnym wypadku nie leń, czego dowodem moje pracowite i wręcz drobiazgowe przeszukiwania.
- Czołem Grimbardzie - z zadumy wyrwał go głos przyjaciela, Razybuda Wolnostojącego. Krasnolud ów, przydomek zyskał w zawiłych dość okolicznościach, których nie lubił zbyt często wspominać, a co szanowali wszyscy jego przyjaciele, sąsiedzi i dłużnicy.
- Czołem Razybudzie! Z czym to przyszedłeś w odwiedziny do przyjaciela, sąsiada i dłużnika w jednej osobie?
- Z butelką gorzałki warzoną w procesie długotrwałej i niewymiernie fascynującej destylacji i z problemem nabytym ad hoc.
- To najsamprzód flaszeczkę daj, problem bowiem poczekać może jeszcze, zanim zobaczymy czy proces owej destylacji znamionuje wymiernie dającego zadowolenia efekty. Miałbym do tej butelki pasujące jak ulał maślaki z zalewy octowej i kawałek niezatęchłej słoninki zza pieca.
Flaszeczka stanęła na stole, Grimbald uwinął się z zakąską, Razybud Wolnostojący rozsiadł, jak to na gościa przystało, a problem "ad hoc" czekał cierpliwie, aż będzie mógł w stosownej chwili wypłynąć.
Krasnoludy przepiły po pierwszej szklaneczce, unikając (co było w zacnym towarzystwie w dobrym tonie) raptownej zakąski i łzy stanęły im w oczach.
- Dajeee - wysyczał Grimbald, gdy odzyskał już zdolność artykułowania dźwięków w mowie krasnoludzkiej.
- O żeż ją... - zawtórował Razybud.
Chwilę pomilczeli dla oddania szacunku gorzałce i samej chwili, gdy się z nią zetknęli. Pierwszy odezwał się Grimbald:
- Maślaczka? Według starokrasnoludzkiego przepisu babci... - tu znów na moment jakby go trochę zapowietrzyło.
Przyjaciel grzecznie nie odmówił, zakąsił, odkaszlnął i zezwolił zaistnieć problemowymi nabytemu ad hoc.
- Grimaldzie, pozwoliłem sobie wejść w twe progi z butelką i dylematem, bo wiem, żeś poczciwy druh, nieuciążliwy sąsiad i rzetelny dłużnik i nie odmówisz dobrej rady...
Tu znów zamilkł.
Grimbald Wspaniały dla uszanowania towarzysza i jego nieodgadnionego problemu nalał po jeszcze jednej szklaneczce, trącili się, wychylili i duszkiem wypili.
- Hu! - zakrzyknęli zgodnie, jak na przyjaciół przystało.
- Taaaak. A teraz mów w czym rzecz - rzekł ceremonialnie gospodarz.
Razybud wahał się jeszcze kurtuazyjną chwilę, aż w końcu wypalił.
- Żenić mi się trza!
Podumał nad tym oświadczeniem Grimbald, rozważył wszystkie za i przeciw i oświadczył z całą mocą i stanowczością.
- Noooo, druhu serdeczny, jak trza - to trza. Jeśli z moją Grimbaldową, masz moje błogosławieństwo. Musimy tylko to jakoś zgrabnie rozwikłać i poukładać względem praw i obowiązków wszelkich, jak też względem wierzytelności.
- Ej no, stary, nie wierzę, po drugiej szklaneczce już cię tak otumaniło? Twoją Grimbaldową to i po trzeciej butelce, potrójnie destylowanej i wyleżakowanej w beczkach Ashwood, nie dałbym sobie wcisnąć. Bez urazy...
- No trudno, widać dla niej i wyrafinowany ocean zbyt mało - zauważył filozoficznie Grimbald. - Jeśli, w takim razie nie ona, to kto?
- No jest taka jedna i ty powinieneś ją znać, a co za tym idzie pochwalić mój wybór.
- Gadaj.
- Paupella Niezdobyta.
- Nieee!
- Jak nie? Nie Niezdobyta?
- Nie, nie niezdobyta pewnie wciąż. Nie, Paupella.
- Nie Paupella? Czemu nie?
- Nie dla ciebie.
- Dlaczego? Jeśli niezdobyta to jak znalazł dla mnie. Mnie zdobyte nie interesują.
Nagle Grimbald poczuł, że go strasznie suszy w gardle. Nalał sobie trzecią szklankę i wychylił nie czekając na przyjaciela.
Ten jednak nie obraził się, tylko wykazał, jak na druha przystało, pełnym zrozumieniem i też sobie nalał, wypił, obtarł usta rękawem i oświadczył.
- Postanowione - Niezdobytej po piętnastym się oświadczę.
- Dlaczego po piętnastym?
- Renta Mamci przychodzi piętnastego. Na porządny bukiet i może jeszcze jakieś fikuśne rajstopki będzie mnie stać... sam wiesz z pensji to ledwie na kropelkę gorzałki starczy...
Grimbald Wspaniały poczuł się nagle bardzo mniej wspaniały i bardzo mniej przyjacielski. Wyczuł, że w gardle nabrzmiewa mu okrzyk: wynocha! Jednak w połowie nabrzmiewania okrzyk oklapł, sflaczał i wrócił skąd przyszedł, a Grimbald Wspaniały nie mógł wydobyć ani słowa.
- Skoro problem ad hoc został omówiony, to po rozchodniaczku i do domu - Razybud rozlał do kieliszków resztkę płynu z butelki.
- No... - przemówił wreszcie Grimbald i łyknął alkohol licząc, iż przyniesie chwilową ulgę. Jednak wódeczka przestała rozkosznie drapać w gardle, a o przynoszeniu ulgi, choćby nawet chwilowej, nie było mowy.
Przyjaciel tymczasem wypił, odkaszlnął i zwyczajnie wyszedł, pozostawiając pustą butelkę i problem ad hoc.
- Nie, nieeee, świat na głowie staje! Paupella Niezdobyta żoną Razybuda Wolnostojącego? Nie-moż-liwe! Zaraz? Interesuje go Paupella Niezdobyta? A co jeśli Paupella Niezdobyta zostałaby zdobyta? No masz! Wtedy, nie byłaby tą Paupellą, którą zdobyć chce Razybud! Jest! To jest to! Problem ad hoc rozwiązany! Jestem znów Wspaniały!
Wychylił kieliszek, który niestety okazał się pusty.
- Zaraz, zaraz... wyjmując zza pieca niezatęchłą słoninkę coś mi tam błysnęło jakby.. a Grimbaldowa przez wyjściem krzątała się koło pieca...
Odsunął krzesło tak gwałtownie, że pusta butelka po gorzałce przewróciła się, a problem ad hoc pierzchnął przestraszony w kąt na dobre.
- Zatrąbcie surmy! - wykrzyknął Grimbald Wspaniały znajdując schowaną przez żonę flaszkę - Zatrąbcie trąby jerychońskie trzykrotnie! Albowiem nadszedł czas!
Otworzył butelkę i pociągnął z gwinta sporego łyka.
- Czas na zdobycie Paupelli Niezdobytej!
Tu chwilę zastanowił się i dodał ciszej:
- Kurde, tylko trza się uwijać, bo czas tylko do piętnastego...
Grimbald Wspaniały (bajka)
Grimbald Wspaniały był zwyczajnym krasnoludem o imieniu Grimbald, do
dnia gdy sam sobie nadał przydomek "wspaniały". I wtedy nagle okazało
się, że świat jest prostszy i bogatszy zarazem, słońce świeci jaśniej,
rosa nabłyszcza listki intensywniej, zęby sąsiadki Paupelli są bielsze i
zdrowsze, krowy dają więcej mleka, zaś Grimbaldowa przystępniejsza i
jakby odrobinę mniej szpetna się zdaje. Choć to ostatnie wątpliwe wielce
i nie poparte żadnymi dowodami.
Przysiadł Grimbald tego dnia na zydelku w chałupie, skupiając się na tym, by okazać się asertywnym i dobrotliwym zarazem. Takie bowiem były ostatnie wytyczne Wielkiej Rady Ośmiu. A jak wiadomo, co ta ósemka wyimaginuje na posiedzeniach, okraszonych trunkami przednimi i żarełkiem tak dobrym, iż nie powstydziłby się sam Modest Amaro, trza rychło i bez ociągania w życie wdrażać i jeszcze przed sąsiadami udawać, że fajne to i niekiepskie.
Dobrotliwym, można jeszcze zrozumieć - pomyślał krasnolud - choć te kutafony w ósemkę trącane, dobrotliwości nie poznaliby nawet, gdyby goluśka stanęła przed całą Wielka Radą i odtańczyła taniec z gwiazdami... ale asertywnym? Ki diabeł nadał coś takiego, jak to ugryźć i jak z tym żyć? Jak żyć panie premierze?
Przewertował Grimbald (jeszcze bez wspaniałego przydomku "wspaniały") księgi prastare, odkurzywszy je przedtem porządnie i opieprzywszy swą babę, iż tego nie czyni.
- A co ja sawantka jakowaś? A poszedł mi z takimi pomysłami! Nie unoś się, Grimbaldzie zbyt mocno, bo ciśnienie ci skoczy na tętnicach obwodowych i oskoma zaleje. Pozbieraj se, kochanieńki, karteczki i fiszki, co z ksiąg powypadały i d... głowy nie zawracaj damom w porze wczesnego popołudnia. Mam w planach nocne skubanie gęsi z koleżankami, więc na obmiatanie zbutwiałych wolumenów brak miejsca w moim grafiku.
To rzekłszy poszła ogolić nogi, bo choć brzydka była, to dbała o siebie i wszelakie nowinki kosmetyczne migiem w życie osobiste wprowadzała.
Grimbald pozostał sam na sam, ze swą długą, zmierzwioną brodą, posępnymi myślami oraz problemem asertywności. Wsunął koniuszek zarostu do ust, bo słyszał, że czynność taka, dobrze na skupienie robi, zmełł trzy wyszukane i jedno pospolite przekleństwa pod nosem, odchrząknął, przytupnął i... nazwał się Wspaniałym.
I tu trzeba przyznać, że choć z tym przydomkiem nie do końca w dziesiątkę trafił, zrobił ogromny krok do przodu w dziedzinie asertywności.
- Precz z manipulacjami Wielkiej Rady Ośmiu - od razu, jak na zawołanie, zaczęły mu do głowy przychodzić myśli bezwzględnie wielkie i rewolucyjne, by wprost nie rzec - genialne.
- Precz z wyzyskiem szarej masy krasnoludów i ustanowieniem dożywotnio przypisanych ról - w tej koncepcji nie do końca wiedział, o co chodzi, ale podobała mu się i nawet postanowił ją zanotować, lecz jak na złość w chałupie brakło piór i inkaustu.
- Jutro - powiedział sobie - jutro to niezwłocznie uczynię, gdy tylko Grimbaldowa przyniesie z nocnej imprezki piór tyle, że i cały piórnik się uzbiera. A inkaust... pożyczy się od sąsiadów.
Przed oczami stanęła mu sąsiadka Paupella, jej białe zęby, błyszczące oczy i ponętne (choć nieogolone, bo niewiasta owa konserwatywna i do tradycji przywiązana była) nogi. Znów przygryzł brodę i przytupnął raz jeszcze, tym razem mocniej i jakoś tak, bardziej wspaniale .
- Precz z monogamią! - wykrzyknął rozochocony, tu jednak natychmiast połapał się, że przegiął na maksa, a konsekwencje nadejdą lada chwila.
- Co mówiłeś? - Grimbaldowa stanęła w drzwiach. Ubrana była do wyjścia, na głowę założyła odświętną chustkę, haftowaną w wymierające jednorożce i dziewice, przyodziała bogato zdobiony serdak, a spódnicę podkasała wysoko, by idąc przez wieś zadawać szyku dokładnie wydepilowanymi łydkami.
- A nic serdeńko... takie tam myśli... choć niejeden rzekłby, że wspaniałe, do głowy mi przychodzą.
- Wspaniałe? Czyli znów dobrałeś się do okowitki, co ją za kredensem schowałam na czas swawolny, weselny i jakże odległy. Utrapienie z tobą, spieszę się jednak, by koleżanki nie sprzątnęły mi co tłustszych gąsek do skubania więc konsekwencji nie poniesiesz ad hoc. Pogadamy, gdy wrócę, pogadamy...
Odwróciła się z godnością, błyskając wydepilowanymi łydkami i wyszła z podniesioną głową i uśmiechem wyższości na ustach.
- Czasu jeszcze kupa, zanim wróci... A tymczasem... Jak dobrze być Wspaniałym - pomyślał Grimbald, gdy tylko zamknęła drzwi - i myśli wielkie do głowy przychodzą i świat stoi otworem (no może niezupełnie, ale małym otworkiem na pewno) a i informacja o schowanej okowitce spada, niczym dar z nieba.
Tak podbudowany krasnolud odszukał za kredensem gorzałkę, wykrzyknął swoje "precz" jeszcze ze trzy razy (by zapamiętać i móc unieść się honorem odmawiając korzystania z piór żony), przytupnął, poprzysiągł gromkim głosem nie przepuścić sąsiadce Paupelli, a nawet... a nawet przemknęła mu wywrotowa myśl, by zostać Dziewiątym. Tu sięgnął bram nieba wspaniałości. Wykrzyknął: Vive la liberté! Oszołomiony, dodał : A la révolution!
Nikt nie zaprotestował, nikt nie podniósł głosu i pijany szczęściem Grimbald wykrzyknął:
Vive le silence, bordel!
Przeczuwałem, że jestem wspaniały, ale aż tak, żeby umiem po francusku... - wyjąkał krasnolud biorąc długi łyk okowitki. Łzy stanęły mu w oczach. Sami powiedzcie - jeden przydomek, a ile zmienił! Żal tylko, że wpadł na to tak późno i kawał swego życia przeżył cichutko u boku żony.
Łzy popłynęły strugą obfitą i przyschły na policzkach steranego wspaniałością krasnoluda.
Biedny Grimbald, zasypiając nawet nie przeczuwał, że po nawet najcudowniejszej nocy przychodzi poranek, gdy połowica staje na progu, kac łupie pod czaszką, piękna Paupella wciąż niezdobyta, ni w ząb nie umie się po francusku, a na polecenia by "posprzątać ten chlew" brak wystarczającej asertywności. Przychodzi bowiem czas, że nawet najwspanialszy przydomek ni rusz nie pomaga, a wydepilowane łydki świecą po oczach niczym supernova.
Przysiadł Grimbald tego dnia na zydelku w chałupie, skupiając się na tym, by okazać się asertywnym i dobrotliwym zarazem. Takie bowiem były ostatnie wytyczne Wielkiej Rady Ośmiu. A jak wiadomo, co ta ósemka wyimaginuje na posiedzeniach, okraszonych trunkami przednimi i żarełkiem tak dobrym, iż nie powstydziłby się sam Modest Amaro, trza rychło i bez ociągania w życie wdrażać i jeszcze przed sąsiadami udawać, że fajne to i niekiepskie.
Dobrotliwym, można jeszcze zrozumieć - pomyślał krasnolud - choć te kutafony w ósemkę trącane, dobrotliwości nie poznaliby nawet, gdyby goluśka stanęła przed całą Wielka Radą i odtańczyła taniec z gwiazdami... ale asertywnym? Ki diabeł nadał coś takiego, jak to ugryźć i jak z tym żyć? Jak żyć panie premierze?
Przewertował Grimbald (jeszcze bez wspaniałego przydomku "wspaniały") księgi prastare, odkurzywszy je przedtem porządnie i opieprzywszy swą babę, iż tego nie czyni.
- A co ja sawantka jakowaś? A poszedł mi z takimi pomysłami! Nie unoś się, Grimbaldzie zbyt mocno, bo ciśnienie ci skoczy na tętnicach obwodowych i oskoma zaleje. Pozbieraj se, kochanieńki, karteczki i fiszki, co z ksiąg powypadały i d... głowy nie zawracaj damom w porze wczesnego popołudnia. Mam w planach nocne skubanie gęsi z koleżankami, więc na obmiatanie zbutwiałych wolumenów brak miejsca w moim grafiku.
To rzekłszy poszła ogolić nogi, bo choć brzydka była, to dbała o siebie i wszelakie nowinki kosmetyczne migiem w życie osobiste wprowadzała.
Grimbald pozostał sam na sam, ze swą długą, zmierzwioną brodą, posępnymi myślami oraz problemem asertywności. Wsunął koniuszek zarostu do ust, bo słyszał, że czynność taka, dobrze na skupienie robi, zmełł trzy wyszukane i jedno pospolite przekleństwa pod nosem, odchrząknął, przytupnął i... nazwał się Wspaniałym.
I tu trzeba przyznać, że choć z tym przydomkiem nie do końca w dziesiątkę trafił, zrobił ogromny krok do przodu w dziedzinie asertywności.
- Precz z manipulacjami Wielkiej Rady Ośmiu - od razu, jak na zawołanie, zaczęły mu do głowy przychodzić myśli bezwzględnie wielkie i rewolucyjne, by wprost nie rzec - genialne.
- Precz z wyzyskiem szarej masy krasnoludów i ustanowieniem dożywotnio przypisanych ról - w tej koncepcji nie do końca wiedział, o co chodzi, ale podobała mu się i nawet postanowił ją zanotować, lecz jak na złość w chałupie brakło piór i inkaustu.
- Jutro - powiedział sobie - jutro to niezwłocznie uczynię, gdy tylko Grimbaldowa przyniesie z nocnej imprezki piór tyle, że i cały piórnik się uzbiera. A inkaust... pożyczy się od sąsiadów.
Przed oczami stanęła mu sąsiadka Paupella, jej białe zęby, błyszczące oczy i ponętne (choć nieogolone, bo niewiasta owa konserwatywna i do tradycji przywiązana była) nogi. Znów przygryzł brodę i przytupnął raz jeszcze, tym razem mocniej i jakoś tak, bardziej wspaniale .
- Precz z monogamią! - wykrzyknął rozochocony, tu jednak natychmiast połapał się, że przegiął na maksa, a konsekwencje nadejdą lada chwila.
- Co mówiłeś? - Grimbaldowa stanęła w drzwiach. Ubrana była do wyjścia, na głowę założyła odświętną chustkę, haftowaną w wymierające jednorożce i dziewice, przyodziała bogato zdobiony serdak, a spódnicę podkasała wysoko, by idąc przez wieś zadawać szyku dokładnie wydepilowanymi łydkami.
- A nic serdeńko... takie tam myśli... choć niejeden rzekłby, że wspaniałe, do głowy mi przychodzą.
- Wspaniałe? Czyli znów dobrałeś się do okowitki, co ją za kredensem schowałam na czas swawolny, weselny i jakże odległy. Utrapienie z tobą, spieszę się jednak, by koleżanki nie sprzątnęły mi co tłustszych gąsek do skubania więc konsekwencji nie poniesiesz ad hoc. Pogadamy, gdy wrócę, pogadamy...
Odwróciła się z godnością, błyskając wydepilowanymi łydkami i wyszła z podniesioną głową i uśmiechem wyższości na ustach.
- Czasu jeszcze kupa, zanim wróci... A tymczasem... Jak dobrze być Wspaniałym - pomyślał Grimbald, gdy tylko zamknęła drzwi - i myśli wielkie do głowy przychodzą i świat stoi otworem (no może niezupełnie, ale małym otworkiem na pewno) a i informacja o schowanej okowitce spada, niczym dar z nieba.
Tak podbudowany krasnolud odszukał za kredensem gorzałkę, wykrzyknął swoje "precz" jeszcze ze trzy razy (by zapamiętać i móc unieść się honorem odmawiając korzystania z piór żony), przytupnął, poprzysiągł gromkim głosem nie przepuścić sąsiadce Paupelli, a nawet... a nawet przemknęła mu wywrotowa myśl, by zostać Dziewiątym. Tu sięgnął bram nieba wspaniałości. Wykrzyknął: Vive la liberté! Oszołomiony, dodał : A la révolution!
Nikt nie zaprotestował, nikt nie podniósł głosu i pijany szczęściem Grimbald wykrzyknął:
Vive le silence, bordel!
Przeczuwałem, że jestem wspaniały, ale aż tak, żeby umiem po francusku... - wyjąkał krasnolud biorąc długi łyk okowitki. Łzy stanęły mu w oczach. Sami powiedzcie - jeden przydomek, a ile zmienił! Żal tylko, że wpadł na to tak późno i kawał swego życia przeżył cichutko u boku żony.
Łzy popłynęły strugą obfitą i przyschły na policzkach steranego wspaniałością krasnoluda.
Biedny Grimbald, zasypiając nawet nie przeczuwał, że po nawet najcudowniejszej nocy przychodzi poranek, gdy połowica staje na progu, kac łupie pod czaszką, piękna Paupella wciąż niezdobyta, ni w ząb nie umie się po francusku, a na polecenia by "posprzątać ten chlew" brak wystarczającej asertywności. Przychodzi bowiem czas, że nawet najwspanialszy przydomek ni rusz nie pomaga, a wydepilowane łydki świecą po oczach niczym supernova.
Mały eksperyment (tekst literacki)
Przełamując panujące ostatnio klimaty na GD zamieszczam poniższe opowiadanie. Zastrzegam - tekst przeznaczony jest dla odbiorców posiadających już swoje lata (co prawda sama go ocenzurowałam ale... nie do końca) i odpowiedni dystans do fikcji literackiej.
Co Pan powie na mały eksperyment?
Napisałam do niego. Choć to dziwne ale nie miałam śmiałości wypowiedzieć tej propozycji na głos. Jutro wręczę mu karteczkę. Zawahałam się jeszcze przez chwilę, zanim włożyłam ją do torebki. Cholera, boję się? Może jeszcze to przemyśleć? E tam, przemyślenia to ostatnio moja główna rozrywka, nie licząc czatów, internetowych randek i od czasu do czasu realnych spotkań, po których zostawał kac - fizyczny i mentalny. Choć raz w życiu chcę inaczej, choć przez chwilę poczuć jak to mogłoby być gdybym nie była sobą... Choć raz w życiu, choćby za każdą cenę.
Przeszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Wyglądam nieźle, ale ile jeszcze mi zostało? Pięć, siedem, góra dziesięć lat i pies z kulawą nogą się za mną nie obejrzy. Poprawiłam włosy, ufarbowane na kolor papai, dotknęłam palcem powieki delikatnie ścierając nadmiar cieni, przymrużyłam oczy, wydęłam usta i posłałam sobie buziaka. Uszczypnęłam się w pośladek i sprawdziłam sprężystość skóry. Tak, jeszcze jest okey. Wciąż mogę mieć w łóżku prawie wszystkich mężów moich koleżanek z firmy i każdego z facetów, z którymi pracowałam. Większość zresztą miałam. Jakieś tam party, imieniny, imprezy integracyjne lub "nadgodziny". Czasem było odjazdowo, czasem już żałowałam naciągając majtki.
Pracowałam w tej firmie od trzech lat. Zaczynałam od "asystentki zarządu", czyli od parzenia kawy, segregowania poczty, wysyłania maili, udawania, że jestem nieustannie potrzebna i zajęta i od rozkładania nóg przed prezesem. Vice też miał na mnie ochotę i co tam, też bym mu dała, ale bał się żony - głównej księgowej. Szef to co innego, wdowiec, przez jakiś czas nawet roiłam sobie, że ożeni się ze mną. Potem oprzytomniałam, raz - że facet nie palił się do powtórnego ożenku, dwa - wspominając co wyczyniał ze mną, nie dziwię się jego żonie, że uciekła z tego świata. Gość był kompletnym antytalentem seksualnym, jednak przyznam, że metodycznie każdego dnia w pracy, rżnął mnie jak kombajn do zbioru buraków. Ogałacał z ubrania, oczyszczał z romantyzmu, wykopywał z głupich mrzonek, przydzielał pozycje jak kolejne zadania służbowe i zbierał po wszystkim z podłogi ze słowami: "weź się w garść i zaparz dobrej kawy". Poprawiałam makijaż, ubierałam się w uśmiech i podawałam mu taką kawę, jakiej nigdy więcej nie miał przede mną i po mnie. Nie muszę chyba dodawać, że jednocześnie zbierałam "haczyki". Głupi gnojek, naprawdę wierzył, że nie zauważę przewałki z zamówieniami od strategicznego kontrahenta?
- Haniu, skarbie, ten niebieski segregator schowaj w szafie pancernej i pod żadnym pozorem nie dawaj nikomu do rąk...
Schowałam. Faktycznie nikt go nie znalazł i nie wziął do ręki. Prócz mnie. Siedem miesięcy później prezes był niezmiernie zdziwiony, gdy w piśmie, strategiczny kontrahent wyrażał zaniepokojenie anonimowymi donosami o jego nielojalności. Patrzyłam mu prosto w oczy, wciąż mając w pamięci jego nieświeży, kwaśny oddech, gdy rżnął mnie "na szybko" w gabinecie "po godzinach".
- Haniu, jestem wstrząśnięty, ufałem ci.
- Niby dlaczego? Dlatego, że wkładałeś mi na wpół miękkiego penisa sądząc, że wprawia mnie to w zachwyt?
- Jesteś wulgarna!
- Ja? - zaśmiałam się - Dobry żart. Ty mi zarzucasz wulgarność? Ty, który podczas jazdy samochodem w delegacji, bez ceregieli rozkazywałeś: ssij mała?
Teraz przyznaję, byłam wulgarna podczas tamtej rozmowy i bez skrupułów wykorzystywałam swoją przewagę.
- Czego chcesz? - zapytał wreszcie rzeczowo i na temat.
- Oboje wiemy, że zbyt częste kontakty po tym co sobie powiedzieliśmy, nie będą dodatnio wpływały na nasze humory. Lepiej będzie, gdy dasz mi stanowisko, choć niezbyt odległe, to jednak nie w sąsiednim gabinecie. Chcę dobrą posadę w naszej filii w W... i przyrzekam, będę lojalna, z pozycji mojego stołka.
- Słucham propozycji.
O, takim go lubiłam. Nie, gdy wpadał w melodramatyczne tony, lub udawał super kochanka, ale gdy konkretnie pytał i dawał rzeczowe odpowiedzi.
- Kierownik do spraw Sprzedaży i Marketingu w naszym oddziele w W... - odpowiedziałam.
Jęknął.
- Nie zdajesz sobie sprawy o co prosisz dziewczyno. To ciężki kawałek chleba i odpowiedzialne stanowisko...
- Posmakuję, zaryzykuję.
- W dodatku obsadzone wyśmienicie, Jarek daje sobie radę...
- Nie żartuj misiaczku - zaszczebiotałam czule, ton głosu podkreślając szybkim trzepotem rzęs - Ranisz... niby dlaczego taki Jareczek może podołać, a ja nie? Zresztą, kto jak kto, ale ty dobrze wiesz, że stać mnie na dużo więcej niż "dawanie sobie rady".
Dostałam to stanowisko i okazało się, że nie tylko nie jestem gorsza od Jarka, lecz o niebo lepsza. To, że zdobyłam je nie do końca czystą grą, nie oznacza, że się na nie nie nadawałam. Od ponad roku siedzę w fotelu po Jarku, a wyniki tego są świetne. To nie pierwsza firma, w której próbowałam dostać się tak wysoko, ale pierwsza, w której się udało. Lubię pracować, prawdę powiedziawszy praca to mój pierwszy, a dom - drugi dom. Spędzam większość czasu za biurkiem lub na spotkaniach biznesowych, wymagam od podwładnych maksimum zaangażowania, od siebie - jeszcze więcej. I tylko, ostatnio, gdy wracam wieczorem do pustego mieszkania, biorę prysznic, jem obiado-kolację i jeśli akurat nie mam papierów do przejrzenia, ciężko wypełnić mi czas. Czuję dyszące za moimi plecami samotność i starość. Zaczynam nienawidzić tych wieczorów. Nie jestem typem domatorki, ale sporadyczne randki, czy pospieszne kontakty seksualne, od jakiegoś czas przynoszą raczej znużenie. Dojrzałam do prawdziwego romansu tylko, że do tego też trzeba podejść z głową. Nie jestem głupia jak mój szef i nikomu nie dam do rąk "niebieskiego segregatora".
Rozglądałam się dyskretnie za odpowiednim kandydatem, miałam swoje upodobania, oczekiwania i wymagania. Najchętniej wzięłabym żonatego, żeby nie dorabiał dalszego ciągu z happy endem, jednak po przemyśleniach doszłam do wniosku, że ewentualne komplikacje, przemawiają za stanem wolnym kandydata. Niekoniecznie musi być on bardzo inteligentny, nie mam zamiaru skupiać się na dyskusjach, ale też nie chciałabym ewentualnie wstydzić się jego głupoty. Dobrze, gdyby to był taki trochę ponadprzeciętny "przeciętniak". Oczywiście wygląd zewnętrzny ma znaczenie, tak jak kwestia higieny osobistej. Jednym słowem ma to być "ktoś".
Przez pierwsze dni uważnie przyglądałam się każdemu spotkanemu mężczyźnie, po kilku tygodniach już mniej uważnie oglądałam ewentualnych kandydatów, aż wreszcie po trzech miesiącach, gdy zaczynałam już odpuszczać sobie temat... bach!
Odpowiedzialna za strategię marketingu firmy zainicjowałam w moim biurze spotkanie z przedstawicielami agencji zajmującej się profesjonalną promocją w internecie. Przybyłam na nie trochę spóźniona. Nie lubię tak robić, ale utknęłam w windzie biurowca. Okropne przeżycie! Zamknięta w ciasnym, nieklimatyzowanym pomieszczeniu z trójką przypadkowych ludzi cierpiałam prawdziwe katusze. Nerwowo stukałam obcasem, naciskałam wszystkie guziki i waliłam ręką w ściany, mrucząc pod nosem przekleństwa. Pozostali "więźniowie" patrzyli na mnie spode łba. Czyżby denerwowało ich moje zachowanie, przemknęła mi ironiczna myśl. Miałam to jednak centralnie "gdzieś". Byłam wściekła, że spóźnię się na spotkanie, sfrustrowana banalnością sytuacji i zniesmaczona zapachami. Walnęłam ręką w drzwi windy i wykrzyknęłam:
- Może wreszcie się obudzi jakiś palant odpowiedzialny za sprawy techniczne tego biurowca?!
Para biznesmenów koło czterdziestki porozumiewawczo wymieniała spojrzenia, a niedogolony facet w t-shircie z wizerunkiem Empire State Building i torbą na ramieniu, przez chwilę patrzył na mnie z morderczym błyskiem w oku, aż w końcu odezwał się:
- Spokojnie paniusiu, świat na zewnątrz poczeka te kilka chwil na kogoś tak niezwykle ważnego jak ty ...
Nie raczyłam mu odpowiedzieć.
Dzięcioł, frajerski luzak, pewnie nawet nie wie która godzina, bo ich nie liczy, nie boi się ich, a życie według niego to takie "take easy".
Ujął się za mną jeden z biznesmenów.
- Sytuacja rzeczywiście niekomfortowa, jednak proponuję abyśmy nie utrudniali jej sobie jeszcze bardziej niemiłym zachowaniem.
Przyjrzałam mu się, wysoki, szczupły, lekko szpakowaty, w świetnie skrojonym garniturze i idealnie dopasowanych do niego butach.
Podziękowałam uśmiechem.
Niezłe ciacho, ten to by się idealnie nadawał na kandydata do romansu. Spojrzałam na jego dłoń. Obrączka złociła się jadowicie. To nic, dla takiego złamałabym zasadę o preferowaniu stanu wolnego.
Poczułam, że ściska mnie w żołądku i zaczyna budzić się dawno nieodczuwane mrowienie w podbrzuszu. Chyba, nawet już zapomniałam jakie to przyjemne. Zatrzepotałam rzęsami i posłałam facetowi w garniturze miły uśmiech. W tym momencie winda ruszyła i podjechała do "mojego" piętra. Wysiadając obejrzałam się, współtowarzysze chwilowego uwięzienia nie ruszyli się miejsca i pojechali wyżej. Nieznajomy w T-shircie puścił do mnie oko. Bałwan. Musiałam chwilę odczekać by wyciszyć emocje, zanim weszłam do swojego biura.
- Pani Haniu, pan z agencji marketingu czeka na panią już dobre piętnaście minut. Dzwoniłam, ale miała pani wyłączoną komórkę - zameldowała moja asystentka.
- Podwójne espresso dla mnie, a gościa zapytaj co sobie życzy - nie marnowałam czasu na zbędne wyjaśnienia.
W znajomym otoczeniu zaczęłam odzyskiwać zimną krew. Przywitałam się i bez ceregieli poprosiłam o przedstawienie oferty.
Facet zaczerwienił się i zaczął lekko jąkać.
- Przepraszam, zaszło małe nieporozumienie... to znaczy, zacznę omawiać temat, ale w szczegóły wdroży panią nasz geniusz od kampanii internetowych... Zaraz na pewno będzie... Widzi pani, on jest rozchwytywany i praktycznie pędzi ze spotkania na spotkanie - uśmiechał się zażenowany - teraz zapewne też zatrzymali go klienci i ważne sprawy...
Mój wzrok wyrażał niedowierzanie i zniecierpliwienie dla braku poszanowania mojego czasu. To, że sama się spóźniłam miało mniejsze znaczenie, w końcu ja tu płacę. Mój rozmówca, patrząc na mnie stracił resztkę pewności siebie, zamilkł wpatrzony w swoje obuwie. Popatrzyłam wymownie na zegarek. W tym momencie zapukała asystentka, wsadziła głowę między drzwi i wyszeptała:
- Szefowo, ktoś do pani...
- O! - rozpromienił się mój gość - to pewnie nasz wyczekiwany geniusz...
Do gabinetu wmaszerował mężczyzna z windy w koszulce z Empire State Building.
- Sorry ludzie, pomyliłem piętra i...
Zamilkł zaskoczony widokiem, ja również nie ukrywałam zdziwienia. To? To ma być ten fenomen? Facet z windy? Kpina! Geniusz od kampanii reklamowych? Żeby chociaż to był tamten w garniturze...
Nagle, dziwne, drugi raz tego dnia poczułam mrowienie między udami. Promieniowało przyjemnością i rozprzestrzeniało się w ekspresowym tempie. Lekko ścisnęłam kolana.
Cholera, to on mnie tak podnieca?
Rozpoczął prezentację i przyznam, że robił to bardzo fachowo. Z torby na ramieniu wyjął laptopa i obrazowo przedstawił swoją wizję kampanii reklamowej. Patrzyłam na jego szczękę z co najmniej dwudniowym zarostem zastanawiając się, czy jest on jeszcze w stadium drapania, czy też już na tyle miękki, aby przynieść przyjemność drażnienia skóry. Zjechałam wzrokiem niżej. Pod koszulką prężyły się całkiem fajne mięśnie klatki piersiowej i ramion. Zasłuchałam się w dźwięk jego głosu i przyznam, że odrobinę zaskoczyło mnie pytanie.
- Zrozumiała pani wszystko o czym mówię? Jakieś pytania?
Ty szowinistyczna świnio, a niby dlaczego miałabym nie zrozumieć? Bo nie dynda mi między nogami niewiele ponad dziesięciocentymetrowy wyrostek? Bo nie muszę się golić codziennie? Ty zresztą też tego nie robisz.
- Sądzę, że zrozumiałam - odpowiedziałam lodowatym głosem - a pytania, owszem są...
Spędziliśmy jeszcze jakieś pół godziny na omawianiu problematycznych spraw, wymieniliśmy się numerami telefonów, adresami mailowymi i licznymi spojrzeniami. Wyszedł. Usiadłam na fotelu, rozpięłam dwa guziki bluzki, westchnęłam przeciągle. Ciężki dzień i mam ochotę na... truskawki i szampana? Oszalałaś? Zaczynasz mieć zachcianki jak panienka z Harlekina.
Sekretarka zapukała do drzwi.
- Wejdź - krzyknęłam.
- Chciałam zapytać się czy będę jeszcze potrzebna?
- Nie, sprzątnij tylko filiżanki i możesz iść.
Poszła. Odpaliłam laptopa, włożyłam pamięć z pozostawioną prezentacją. Jednak zamiast skupić się na niej wciąż widziałam faceta z windy. Znów uważnie śledziłam każdy jego ruch, każde słowo padające z jego ust i... mrowienie między udami wróciło. Wsunęłam dłoń za rozpiętą bluzkę, wyczułam koronkę stanika, odchyliłam ją i podążyłam palcami w kierunku sutka. Jeszcze miękki, jednak szybko zareagował na dotyk. Czułam narastające podniecenie. Chyba już nikt nie wejdzie do mojego biura? Druga dłoń powędrowała pod spódniczkę kierując się w kierunku epicentrum mrowienia. Przymknęłam oczy, on wciąż był pod powiekami, w koszulce z Empire State Building i dwudniowym zarostem. Jęknęłam. Wyobraźnia pogalopowała... Orgazm był niezwykle silny i pozbawił mnie na chwilę możliwości ruchu. Zamknęłam oczy, pod powiekami facet z windy uśmiechał się ironicznie. Wyciszałam się jeszcze dobre pięć minut.
Skoro tak na mnie działa wizja, to jak będzie, gdy ją zrealizuję? Będę cię miała, choćby nie wiem co.
Łatwo powiedzieć - mówią, ale u mnie "łatwo powiedzieć" oznacza też "zrealizować za wszelką cenę". Nie miałam nigdy problemów z uwodzeniem facetów, ale tym razem chciałam inaczej. To nie miało być zwykłe bzykanko w biurze czy mieszkaniu. Zapragnęłam całej tej bzdurnej otoczki romantyczności. Jednak zmysł praktyczności podpowiedział, że nawet to musi być porządnie zaplanowane. Napisałam więc tę kartkę i... dziwne - nie miałam śmiałości mu jej dać. Ja. Ja, która nie mrugnęłam okiem, gdy podkładałam świnię szefowi, ani gdy pieprzyłam się z każdym kto mógł mi się przydać w drodze do kariery. Eksperyment? Można to tak chyba nazwać... "Eksperyment miłość".
Zatelefonowałam pod podany numer. Odezwał się:
- Tak? Halo?
Przez chwilę nie mogłam wydobyć głosu z siebie, zaschło mi w gardle.
Nie zachowuj się jak gimnazjalistka, łap byka za rogi.
- Czy mam przyjemność z panem... - cholera, nie wiedziałam jak on ma na imię. Zerknęłam na wizytówkę. Antoni? Antoni? Jasny gwint, jak można nosić takie staromodne imię i nie odczuwać wstydu?
Odchrząknęłam.
- Przepraszam, Hanna Broniewicz z tej strony, spotkaliśmy się niedawno...
- Tak, oczywiście, że kojarzę panią. Słucham...
- No cóż, przejrzałam na spokojnie pańską prezentacje i uważam, że musimy się spotkać ponownie.
- Do usług - powiedział i chyba usłyszałam lekką drwinę w jego głosie. Jeśli nawet była, udałam, że jej nie zauważam.
- Proponuję u mnie w biurze, dziś o dziewiętnastej.
- Tak późno? Nie da rady szybciej?
- Nie - odpowiedziałam pospiesznie - mam napięty plan dnia, a zależy mi na spotkaniu jeszcze dziś.
- Okey, nasz klient nasz pan - jednak drwił.
Przyszedł o czasie. Przyjrzałam mu się jeszcze raz. Włosy krótko ostrzyżone, ciemnobrązowe, lekko łysiał na skroniach. Oczy w kolorze orzechów laskowych, długie, jak na mężczyznę, rzęsy. Ubrany znów w t-shirt, tym razem z emblematem Rolling Stones i dżinsy. Serce biło mi niespokojnie już na pół godziny przed jego przyjściem, a drżenie rąk zdradzało zdenerwowanie. Głos jednak miałam pewny i opanowany, gdy rozpoczęłam rozmowę. Przygotowałam się merytorycznie do tego spotkania. Mogę sobie chcieć tego faceta, mocno jak cholera, ale to nie oznacza, że wciąż nie jestem w pracy profesjonalistką. Omawialiśmy szczegóły ewentualnego kontraktu, a ja zastanawiałam się, w którym momencie dać mu karteczkę z propozycją. Dopiero gdy wychodził wsunęłam mu ją do ręki, spojrzał pytająco na mnie?
Położyłam palec na jego ustach.
- Proszę przeczytać po wyjściu z budynku i nie odpowiadać dzisiaj. Proszę żeby pan, żebyś... dobrze się zastanowił zanim odpowiesz...
Wyszedł. Klapnęłam na krzesło i chwilę siedziałam bez ruchu. Potem sięgnęłam do półki z alkoholem. Miałam w biurku ukrytą whisky.
Będę musiała zamówić taksówkę.
Zatelefonował po południu. Od rana chodziłam nerwowa pokrzykując na podległy mi personel. Dwa razy też po kryjomu pokrzepiałam się schowaną w biurku whisky.
- Hania?
Zadrżałam na dźwięk swojego imienia wypowiadanego przez niego.
Weź się w garść dziewczyno!
- Tak?
- Chcesz żebym odpowiedział ci teraz przez telefon, czy mam to zrobić osobiście?
- Przyjdź do mnie.
Przez moment zapadło milczenie. Po chwili odpowiedział.
- Okey. Mam pewne zastrzeżenia, ale omówimy je u Ciebie w mieszkaniu dziś wieczorem. Podaj adres.
Usłyszałam jak wypuszczam z siebie powietrze. Nie wiedziałam, że od prawie minuty wstrzymuję oddech.
- Bolesława Śmiałego trzynaście mieszkania osiem.
- Będę.
Rozłączył się. Nalałam sobie po raz trzeci whisky. Uniosłam szklankę w geście toastu.
Wygrałaś dziewczyno. Jest prawie twój. Prawie.
Przyszedł punktualnie. Tym razem jego koszulka oznajmiała dużymi drukowanymi literami "I was born intelligent. Education ruines me."
- Usiądź - wskazałam mu miejsce.
- To nie przystąpimy od razu do dzieła?
- Darujmy sobie złośliwości. Napijesz się kawy, czy może szklaneczkę czegoś mocniejszego?
- Poproszę kawę.
Usiadłam koło niego z dwiema filiżankami naparu.
- No to mów - zaproponował.
- Przecież napisałam...
- No wiesz, tekst: co pan powie na mały eksperyment i kilka enigmatycznych zdań to niewiele.
- Dobrze... po kolei. Na początek rozluźnij proszę mięśnie... twarzy też. No uśmiechnij się. Moja propozycja wygląda następująco: tydzień, tydzień jesteś ze mną, tak jakbyś kochał mnie prawdziwie, jakbym była twoją umiłowaną żoną. Przez ten czas będziesz robił wszystko, żeby mnie w tym utwierdzić, tak prawdziwie, tak staromodnie... Chcę żebyś mówił mi miłe rzeczy, budził pocałunkiem, głaskał po włosach, trzymał na spacerze za rękę, robił ze mną posiłki, śmiał się ze wspólnie oglądanych komedii... Mam poczuć... miłość.
- Dobra, rozumiem o co chodzi... To ma być ten eksperyment?
- Nie muszę tego tłumaczyć. Wystarczy, że zapłacę za to - odpowiedziałam twardo.
Nie chciałam przyznać się, że nigdy nie byłam w romantycznym związku i jeszcze zanim...
- Rozumiem. Pewnie na to też masz odpowiedni kontrakt?
- Oczywiście - podałam mu przygotowane wcześniej kartki.
Zagłębił się w czytaniu.
- Fiu, fiu... Trzydzieści tysięcy za tydzień "romantyzmu".
- I gwarancja podpisania kontraktu na kampanię reklamową.
- Tego tu nie ma.
- Oczywiście, takich rzeczy nie zostawiam na piśmie. - "Niebieski segregator" - przemknęło mi przez myśl. - Jednak masz moje słowo, a uwierz ma ono wielką wartość.
- Jesteś cyniczna, wiesz?
- Wiem. Jednak przez tydzień chcę być również romantyczna.
- To trochę szantaż. Kontrakt uzależniony... - zamilkł, chyba zrozumiał, że nie wzruszy mnie.
Odezwał się po chwili.
- Seks rozumiem w tym układzie obowiązkowy.
- No właśnie nie... Popatrz, nic o tym nie pisałam, ale... - uśmiechnęłam się z wyższością - myślę, że oboje nie będziemy umieli sobie go odmówić.
Przecież wiem, że w każdym z was, wcześniej czy później, wygrywa ten jeden organ.
Dopiłam kawę i wstałam, dając mu do zrozumienia, że czas na decyzję dobiegł końca.
Uniósł głowę i patrząc mi w oczy wolno wycedził.
- Wygrałaś bitwę...
Podpisał "eksperymentalny" kontrakt i podał mi go, abym zrobiła to samo.
Wygrałam.
Znów.
W drzwiach pocałował mnie w policzek
- Jestem właściwie gotów od zaraz, skoczę tylko do domu po szczoteczkę do zębów i zapowiem, że nie będzie mnie jakiś czas. Aaa, jeszcze tylko to - wsunął w moją rękę karteczkę.
- Co to? - spytałam zdziwiona.
- Przeczytaj po moim wyjściu, kochanie.
Wyszedł. Rozwinęłam znajomy świstek papieru, ten sam, który mu dałam, tyle że u samego dołu nakreślił dwa zdania.
To dla mnie duży eksperyment. Jestem gejem.
Co Pan powie na mały eksperyment?
Napisałam do niego. Choć to dziwne ale nie miałam śmiałości wypowiedzieć tej propozycji na głos. Jutro wręczę mu karteczkę. Zawahałam się jeszcze przez chwilę, zanim włożyłam ją do torebki. Cholera, boję się? Może jeszcze to przemyśleć? E tam, przemyślenia to ostatnio moja główna rozrywka, nie licząc czatów, internetowych randek i od czasu do czasu realnych spotkań, po których zostawał kac - fizyczny i mentalny. Choć raz w życiu chcę inaczej, choć przez chwilę poczuć jak to mogłoby być gdybym nie była sobą... Choć raz w życiu, choćby za każdą cenę.
Przeszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Wyglądam nieźle, ale ile jeszcze mi zostało? Pięć, siedem, góra dziesięć lat i pies z kulawą nogą się za mną nie obejrzy. Poprawiłam włosy, ufarbowane na kolor papai, dotknęłam palcem powieki delikatnie ścierając nadmiar cieni, przymrużyłam oczy, wydęłam usta i posłałam sobie buziaka. Uszczypnęłam się w pośladek i sprawdziłam sprężystość skóry. Tak, jeszcze jest okey. Wciąż mogę mieć w łóżku prawie wszystkich mężów moich koleżanek z firmy i każdego z facetów, z którymi pracowałam. Większość zresztą miałam. Jakieś tam party, imieniny, imprezy integracyjne lub "nadgodziny". Czasem było odjazdowo, czasem już żałowałam naciągając majtki.
Pracowałam w tej firmie od trzech lat. Zaczynałam od "asystentki zarządu", czyli od parzenia kawy, segregowania poczty, wysyłania maili, udawania, że jestem nieustannie potrzebna i zajęta i od rozkładania nóg przed prezesem. Vice też miał na mnie ochotę i co tam, też bym mu dała, ale bał się żony - głównej księgowej. Szef to co innego, wdowiec, przez jakiś czas nawet roiłam sobie, że ożeni się ze mną. Potem oprzytomniałam, raz - że facet nie palił się do powtórnego ożenku, dwa - wspominając co wyczyniał ze mną, nie dziwię się jego żonie, że uciekła z tego świata. Gość był kompletnym antytalentem seksualnym, jednak przyznam, że metodycznie każdego dnia w pracy, rżnął mnie jak kombajn do zbioru buraków. Ogałacał z ubrania, oczyszczał z romantyzmu, wykopywał z głupich mrzonek, przydzielał pozycje jak kolejne zadania służbowe i zbierał po wszystkim z podłogi ze słowami: "weź się w garść i zaparz dobrej kawy". Poprawiałam makijaż, ubierałam się w uśmiech i podawałam mu taką kawę, jakiej nigdy więcej nie miał przede mną i po mnie. Nie muszę chyba dodawać, że jednocześnie zbierałam "haczyki". Głupi gnojek, naprawdę wierzył, że nie zauważę przewałki z zamówieniami od strategicznego kontrahenta?
- Haniu, skarbie, ten niebieski segregator schowaj w szafie pancernej i pod żadnym pozorem nie dawaj nikomu do rąk...
Schowałam. Faktycznie nikt go nie znalazł i nie wziął do ręki. Prócz mnie. Siedem miesięcy później prezes był niezmiernie zdziwiony, gdy w piśmie, strategiczny kontrahent wyrażał zaniepokojenie anonimowymi donosami o jego nielojalności. Patrzyłam mu prosto w oczy, wciąż mając w pamięci jego nieświeży, kwaśny oddech, gdy rżnął mnie "na szybko" w gabinecie "po godzinach".
- Haniu, jestem wstrząśnięty, ufałem ci.
- Niby dlaczego? Dlatego, że wkładałeś mi na wpół miękkiego penisa sądząc, że wprawia mnie to w zachwyt?
- Jesteś wulgarna!
- Ja? - zaśmiałam się - Dobry żart. Ty mi zarzucasz wulgarność? Ty, który podczas jazdy samochodem w delegacji, bez ceregieli rozkazywałeś: ssij mała?
Teraz przyznaję, byłam wulgarna podczas tamtej rozmowy i bez skrupułów wykorzystywałam swoją przewagę.
- Czego chcesz? - zapytał wreszcie rzeczowo i na temat.
- Oboje wiemy, że zbyt częste kontakty po tym co sobie powiedzieliśmy, nie będą dodatnio wpływały na nasze humory. Lepiej będzie, gdy dasz mi stanowisko, choć niezbyt odległe, to jednak nie w sąsiednim gabinecie. Chcę dobrą posadę w naszej filii w W... i przyrzekam, będę lojalna, z pozycji mojego stołka.
- Słucham propozycji.
O, takim go lubiłam. Nie, gdy wpadał w melodramatyczne tony, lub udawał super kochanka, ale gdy konkretnie pytał i dawał rzeczowe odpowiedzi.
- Kierownik do spraw Sprzedaży i Marketingu w naszym oddziele w W... - odpowiedziałam.
Jęknął.
- Nie zdajesz sobie sprawy o co prosisz dziewczyno. To ciężki kawałek chleba i odpowiedzialne stanowisko...
- Posmakuję, zaryzykuję.
- W dodatku obsadzone wyśmienicie, Jarek daje sobie radę...
- Nie żartuj misiaczku - zaszczebiotałam czule, ton głosu podkreślając szybkim trzepotem rzęs - Ranisz... niby dlaczego taki Jareczek może podołać, a ja nie? Zresztą, kto jak kto, ale ty dobrze wiesz, że stać mnie na dużo więcej niż "dawanie sobie rady".
Dostałam to stanowisko i okazało się, że nie tylko nie jestem gorsza od Jarka, lecz o niebo lepsza. To, że zdobyłam je nie do końca czystą grą, nie oznacza, że się na nie nie nadawałam. Od ponad roku siedzę w fotelu po Jarku, a wyniki tego są świetne. To nie pierwsza firma, w której próbowałam dostać się tak wysoko, ale pierwsza, w której się udało. Lubię pracować, prawdę powiedziawszy praca to mój pierwszy, a dom - drugi dom. Spędzam większość czasu za biurkiem lub na spotkaniach biznesowych, wymagam od podwładnych maksimum zaangażowania, od siebie - jeszcze więcej. I tylko, ostatnio, gdy wracam wieczorem do pustego mieszkania, biorę prysznic, jem obiado-kolację i jeśli akurat nie mam papierów do przejrzenia, ciężko wypełnić mi czas. Czuję dyszące za moimi plecami samotność i starość. Zaczynam nienawidzić tych wieczorów. Nie jestem typem domatorki, ale sporadyczne randki, czy pospieszne kontakty seksualne, od jakiegoś czas przynoszą raczej znużenie. Dojrzałam do prawdziwego romansu tylko, że do tego też trzeba podejść z głową. Nie jestem głupia jak mój szef i nikomu nie dam do rąk "niebieskiego segregatora".
Rozglądałam się dyskretnie za odpowiednim kandydatem, miałam swoje upodobania, oczekiwania i wymagania. Najchętniej wzięłabym żonatego, żeby nie dorabiał dalszego ciągu z happy endem, jednak po przemyśleniach doszłam do wniosku, że ewentualne komplikacje, przemawiają za stanem wolnym kandydata. Niekoniecznie musi być on bardzo inteligentny, nie mam zamiaru skupiać się na dyskusjach, ale też nie chciałabym ewentualnie wstydzić się jego głupoty. Dobrze, gdyby to był taki trochę ponadprzeciętny "przeciętniak". Oczywiście wygląd zewnętrzny ma znaczenie, tak jak kwestia higieny osobistej. Jednym słowem ma to być "ktoś".
Przez pierwsze dni uważnie przyglądałam się każdemu spotkanemu mężczyźnie, po kilku tygodniach już mniej uważnie oglądałam ewentualnych kandydatów, aż wreszcie po trzech miesiącach, gdy zaczynałam już odpuszczać sobie temat... bach!
Odpowiedzialna za strategię marketingu firmy zainicjowałam w moim biurze spotkanie z przedstawicielami agencji zajmującej się profesjonalną promocją w internecie. Przybyłam na nie trochę spóźniona. Nie lubię tak robić, ale utknęłam w windzie biurowca. Okropne przeżycie! Zamknięta w ciasnym, nieklimatyzowanym pomieszczeniu z trójką przypadkowych ludzi cierpiałam prawdziwe katusze. Nerwowo stukałam obcasem, naciskałam wszystkie guziki i waliłam ręką w ściany, mrucząc pod nosem przekleństwa. Pozostali "więźniowie" patrzyli na mnie spode łba. Czyżby denerwowało ich moje zachowanie, przemknęła mi ironiczna myśl. Miałam to jednak centralnie "gdzieś". Byłam wściekła, że spóźnię się na spotkanie, sfrustrowana banalnością sytuacji i zniesmaczona zapachami. Walnęłam ręką w drzwi windy i wykrzyknęłam:
- Może wreszcie się obudzi jakiś palant odpowiedzialny za sprawy techniczne tego biurowca?!
Para biznesmenów koło czterdziestki porozumiewawczo wymieniała spojrzenia, a niedogolony facet w t-shircie z wizerunkiem Empire State Building i torbą na ramieniu, przez chwilę patrzył na mnie z morderczym błyskiem w oku, aż w końcu odezwał się:
- Spokojnie paniusiu, świat na zewnątrz poczeka te kilka chwil na kogoś tak niezwykle ważnego jak ty ...
Nie raczyłam mu odpowiedzieć.
Dzięcioł, frajerski luzak, pewnie nawet nie wie która godzina, bo ich nie liczy, nie boi się ich, a życie według niego to takie "take easy".
Ujął się za mną jeden z biznesmenów.
- Sytuacja rzeczywiście niekomfortowa, jednak proponuję abyśmy nie utrudniali jej sobie jeszcze bardziej niemiłym zachowaniem.
Przyjrzałam mu się, wysoki, szczupły, lekko szpakowaty, w świetnie skrojonym garniturze i idealnie dopasowanych do niego butach.
Podziękowałam uśmiechem.
Niezłe ciacho, ten to by się idealnie nadawał na kandydata do romansu. Spojrzałam na jego dłoń. Obrączka złociła się jadowicie. To nic, dla takiego złamałabym zasadę o preferowaniu stanu wolnego.
Poczułam, że ściska mnie w żołądku i zaczyna budzić się dawno nieodczuwane mrowienie w podbrzuszu. Chyba, nawet już zapomniałam jakie to przyjemne. Zatrzepotałam rzęsami i posłałam facetowi w garniturze miły uśmiech. W tym momencie winda ruszyła i podjechała do "mojego" piętra. Wysiadając obejrzałam się, współtowarzysze chwilowego uwięzienia nie ruszyli się miejsca i pojechali wyżej. Nieznajomy w T-shircie puścił do mnie oko. Bałwan. Musiałam chwilę odczekać by wyciszyć emocje, zanim weszłam do swojego biura.
- Pani Haniu, pan z agencji marketingu czeka na panią już dobre piętnaście minut. Dzwoniłam, ale miała pani wyłączoną komórkę - zameldowała moja asystentka.
- Podwójne espresso dla mnie, a gościa zapytaj co sobie życzy - nie marnowałam czasu na zbędne wyjaśnienia.
W znajomym otoczeniu zaczęłam odzyskiwać zimną krew. Przywitałam się i bez ceregieli poprosiłam o przedstawienie oferty.
Facet zaczerwienił się i zaczął lekko jąkać.
- Przepraszam, zaszło małe nieporozumienie... to znaczy, zacznę omawiać temat, ale w szczegóły wdroży panią nasz geniusz od kampanii internetowych... Zaraz na pewno będzie... Widzi pani, on jest rozchwytywany i praktycznie pędzi ze spotkania na spotkanie - uśmiechał się zażenowany - teraz zapewne też zatrzymali go klienci i ważne sprawy...
Mój wzrok wyrażał niedowierzanie i zniecierpliwienie dla braku poszanowania mojego czasu. To, że sama się spóźniłam miało mniejsze znaczenie, w końcu ja tu płacę. Mój rozmówca, patrząc na mnie stracił resztkę pewności siebie, zamilkł wpatrzony w swoje obuwie. Popatrzyłam wymownie na zegarek. W tym momencie zapukała asystentka, wsadziła głowę między drzwi i wyszeptała:
- Szefowo, ktoś do pani...
- O! - rozpromienił się mój gość - to pewnie nasz wyczekiwany geniusz...
Do gabinetu wmaszerował mężczyzna z windy w koszulce z Empire State Building.
- Sorry ludzie, pomyliłem piętra i...
Zamilkł zaskoczony widokiem, ja również nie ukrywałam zdziwienia. To? To ma być ten fenomen? Facet z windy? Kpina! Geniusz od kampanii reklamowych? Żeby chociaż to był tamten w garniturze...
Nagle, dziwne, drugi raz tego dnia poczułam mrowienie między udami. Promieniowało przyjemnością i rozprzestrzeniało się w ekspresowym tempie. Lekko ścisnęłam kolana.
Cholera, to on mnie tak podnieca?
Rozpoczął prezentację i przyznam, że robił to bardzo fachowo. Z torby na ramieniu wyjął laptopa i obrazowo przedstawił swoją wizję kampanii reklamowej. Patrzyłam na jego szczękę z co najmniej dwudniowym zarostem zastanawiając się, czy jest on jeszcze w stadium drapania, czy też już na tyle miękki, aby przynieść przyjemność drażnienia skóry. Zjechałam wzrokiem niżej. Pod koszulką prężyły się całkiem fajne mięśnie klatki piersiowej i ramion. Zasłuchałam się w dźwięk jego głosu i przyznam, że odrobinę zaskoczyło mnie pytanie.
- Zrozumiała pani wszystko o czym mówię? Jakieś pytania?
Ty szowinistyczna świnio, a niby dlaczego miałabym nie zrozumieć? Bo nie dynda mi między nogami niewiele ponad dziesięciocentymetrowy wyrostek? Bo nie muszę się golić codziennie? Ty zresztą też tego nie robisz.
- Sądzę, że zrozumiałam - odpowiedziałam lodowatym głosem - a pytania, owszem są...
Spędziliśmy jeszcze jakieś pół godziny na omawianiu problematycznych spraw, wymieniliśmy się numerami telefonów, adresami mailowymi i licznymi spojrzeniami. Wyszedł. Usiadłam na fotelu, rozpięłam dwa guziki bluzki, westchnęłam przeciągle. Ciężki dzień i mam ochotę na... truskawki i szampana? Oszalałaś? Zaczynasz mieć zachcianki jak panienka z Harlekina.
Sekretarka zapukała do drzwi.
- Wejdź - krzyknęłam.
- Chciałam zapytać się czy będę jeszcze potrzebna?
- Nie, sprzątnij tylko filiżanki i możesz iść.
Poszła. Odpaliłam laptopa, włożyłam pamięć z pozostawioną prezentacją. Jednak zamiast skupić się na niej wciąż widziałam faceta z windy. Znów uważnie śledziłam każdy jego ruch, każde słowo padające z jego ust i... mrowienie między udami wróciło. Wsunęłam dłoń za rozpiętą bluzkę, wyczułam koronkę stanika, odchyliłam ją i podążyłam palcami w kierunku sutka. Jeszcze miękki, jednak szybko zareagował na dotyk. Czułam narastające podniecenie. Chyba już nikt nie wejdzie do mojego biura? Druga dłoń powędrowała pod spódniczkę kierując się w kierunku epicentrum mrowienia. Przymknęłam oczy, on wciąż był pod powiekami, w koszulce z Empire State Building i dwudniowym zarostem. Jęknęłam. Wyobraźnia pogalopowała... Orgazm był niezwykle silny i pozbawił mnie na chwilę możliwości ruchu. Zamknęłam oczy, pod powiekami facet z windy uśmiechał się ironicznie. Wyciszałam się jeszcze dobre pięć minut.
Skoro tak na mnie działa wizja, to jak będzie, gdy ją zrealizuję? Będę cię miała, choćby nie wiem co.
Łatwo powiedzieć - mówią, ale u mnie "łatwo powiedzieć" oznacza też "zrealizować za wszelką cenę". Nie miałam nigdy problemów z uwodzeniem facetów, ale tym razem chciałam inaczej. To nie miało być zwykłe bzykanko w biurze czy mieszkaniu. Zapragnęłam całej tej bzdurnej otoczki romantyczności. Jednak zmysł praktyczności podpowiedział, że nawet to musi być porządnie zaplanowane. Napisałam więc tę kartkę i... dziwne - nie miałam śmiałości mu jej dać. Ja. Ja, która nie mrugnęłam okiem, gdy podkładałam świnię szefowi, ani gdy pieprzyłam się z każdym kto mógł mi się przydać w drodze do kariery. Eksperyment? Można to tak chyba nazwać... "Eksperyment miłość".
Zatelefonowałam pod podany numer. Odezwał się:
- Tak? Halo?
Przez chwilę nie mogłam wydobyć głosu z siebie, zaschło mi w gardle.
Nie zachowuj się jak gimnazjalistka, łap byka za rogi.
- Czy mam przyjemność z panem... - cholera, nie wiedziałam jak on ma na imię. Zerknęłam na wizytówkę. Antoni? Antoni? Jasny gwint, jak można nosić takie staromodne imię i nie odczuwać wstydu?
Odchrząknęłam.
- Przepraszam, Hanna Broniewicz z tej strony, spotkaliśmy się niedawno...
- Tak, oczywiście, że kojarzę panią. Słucham...
- No cóż, przejrzałam na spokojnie pańską prezentacje i uważam, że musimy się spotkać ponownie.
- Do usług - powiedział i chyba usłyszałam lekką drwinę w jego głosie. Jeśli nawet była, udałam, że jej nie zauważam.
- Proponuję u mnie w biurze, dziś o dziewiętnastej.
- Tak późno? Nie da rady szybciej?
- Nie - odpowiedziałam pospiesznie - mam napięty plan dnia, a zależy mi na spotkaniu jeszcze dziś.
- Okey, nasz klient nasz pan - jednak drwił.
Przyszedł o czasie. Przyjrzałam mu się jeszcze raz. Włosy krótko ostrzyżone, ciemnobrązowe, lekko łysiał na skroniach. Oczy w kolorze orzechów laskowych, długie, jak na mężczyznę, rzęsy. Ubrany znów w t-shirt, tym razem z emblematem Rolling Stones i dżinsy. Serce biło mi niespokojnie już na pół godziny przed jego przyjściem, a drżenie rąk zdradzało zdenerwowanie. Głos jednak miałam pewny i opanowany, gdy rozpoczęłam rozmowę. Przygotowałam się merytorycznie do tego spotkania. Mogę sobie chcieć tego faceta, mocno jak cholera, ale to nie oznacza, że wciąż nie jestem w pracy profesjonalistką. Omawialiśmy szczegóły ewentualnego kontraktu, a ja zastanawiałam się, w którym momencie dać mu karteczkę z propozycją. Dopiero gdy wychodził wsunęłam mu ją do ręki, spojrzał pytająco na mnie?
Położyłam palec na jego ustach.
- Proszę przeczytać po wyjściu z budynku i nie odpowiadać dzisiaj. Proszę żeby pan, żebyś... dobrze się zastanowił zanim odpowiesz...
Wyszedł. Klapnęłam na krzesło i chwilę siedziałam bez ruchu. Potem sięgnęłam do półki z alkoholem. Miałam w biurku ukrytą whisky.
Będę musiała zamówić taksówkę.
Zatelefonował po południu. Od rana chodziłam nerwowa pokrzykując na podległy mi personel. Dwa razy też po kryjomu pokrzepiałam się schowaną w biurku whisky.
- Hania?
Zadrżałam na dźwięk swojego imienia wypowiadanego przez niego.
Weź się w garść dziewczyno!
- Tak?
- Chcesz żebym odpowiedział ci teraz przez telefon, czy mam to zrobić osobiście?
- Przyjdź do mnie.
Przez moment zapadło milczenie. Po chwili odpowiedział.
- Okey. Mam pewne zastrzeżenia, ale omówimy je u Ciebie w mieszkaniu dziś wieczorem. Podaj adres.
Usłyszałam jak wypuszczam z siebie powietrze. Nie wiedziałam, że od prawie minuty wstrzymuję oddech.
- Bolesława Śmiałego trzynaście mieszkania osiem.
- Będę.
Rozłączył się. Nalałam sobie po raz trzeci whisky. Uniosłam szklankę w geście toastu.
Wygrałaś dziewczyno. Jest prawie twój. Prawie.
Przyszedł punktualnie. Tym razem jego koszulka oznajmiała dużymi drukowanymi literami "I was born intelligent. Education ruines me."
- Usiądź - wskazałam mu miejsce.
- To nie przystąpimy od razu do dzieła?
- Darujmy sobie złośliwości. Napijesz się kawy, czy może szklaneczkę czegoś mocniejszego?
- Poproszę kawę.
Usiadłam koło niego z dwiema filiżankami naparu.
- No to mów - zaproponował.
- Przecież napisałam...
- No wiesz, tekst: co pan powie na mały eksperyment i kilka enigmatycznych zdań to niewiele.
- Dobrze... po kolei. Na początek rozluźnij proszę mięśnie... twarzy też. No uśmiechnij się. Moja propozycja wygląda następująco: tydzień, tydzień jesteś ze mną, tak jakbyś kochał mnie prawdziwie, jakbym była twoją umiłowaną żoną. Przez ten czas będziesz robił wszystko, żeby mnie w tym utwierdzić, tak prawdziwie, tak staromodnie... Chcę żebyś mówił mi miłe rzeczy, budził pocałunkiem, głaskał po włosach, trzymał na spacerze za rękę, robił ze mną posiłki, śmiał się ze wspólnie oglądanych komedii... Mam poczuć... miłość.
- Dobra, rozumiem o co chodzi... To ma być ten eksperyment?
- Nie muszę tego tłumaczyć. Wystarczy, że zapłacę za to - odpowiedziałam twardo.
Nie chciałam przyznać się, że nigdy nie byłam w romantycznym związku i jeszcze zanim...
- Rozumiem. Pewnie na to też masz odpowiedni kontrakt?
- Oczywiście - podałam mu przygotowane wcześniej kartki.
Zagłębił się w czytaniu.
- Fiu, fiu... Trzydzieści tysięcy za tydzień "romantyzmu".
- I gwarancja podpisania kontraktu na kampanię reklamową.
- Tego tu nie ma.
- Oczywiście, takich rzeczy nie zostawiam na piśmie. - "Niebieski segregator" - przemknęło mi przez myśl. - Jednak masz moje słowo, a uwierz ma ono wielką wartość.
- Jesteś cyniczna, wiesz?
- Wiem. Jednak przez tydzień chcę być również romantyczna.
- To trochę szantaż. Kontrakt uzależniony... - zamilkł, chyba zrozumiał, że nie wzruszy mnie.
Odezwał się po chwili.
- Seks rozumiem w tym układzie obowiązkowy.
- No właśnie nie... Popatrz, nic o tym nie pisałam, ale... - uśmiechnęłam się z wyższością - myślę, że oboje nie będziemy umieli sobie go odmówić.
Przecież wiem, że w każdym z was, wcześniej czy później, wygrywa ten jeden organ.
Dopiłam kawę i wstałam, dając mu do zrozumienia, że czas na decyzję dobiegł końca.
Uniósł głowę i patrząc mi w oczy wolno wycedził.
- Wygrałaś bitwę...
Podpisał "eksperymentalny" kontrakt i podał mi go, abym zrobiła to samo.
Wygrałam.
Znów.
W drzwiach pocałował mnie w policzek
- Jestem właściwie gotów od zaraz, skoczę tylko do domu po szczoteczkę do zębów i zapowiem, że nie będzie mnie jakiś czas. Aaa, jeszcze tylko to - wsunął w moją rękę karteczkę.
- Co to? - spytałam zdziwiona.
- Przeczytaj po moim wyjściu, kochanie.
Wyszedł. Rozwinęłam znajomy świstek papieru, ten sam, który mu dałam, tyle że u samego dołu nakreślił dwa zdania.
To dla mnie duży eksperyment. Jestem gejem.
Dowody na nieziemskie dowody?
Chciałam umieścić wpis dotyczący ciekawych i kontrowersyjnych poglądów pana E.von D, ale dziwnym zrządzeniem nie mogłam umieścić go na blogu. Znikał i już... Nie wiem czy to jego nazwisko ma taki katastroficzny (dla prób zamieszczenia notki) wpływ, czy głoszone przez niego poglądy, które chciałam zacytować, czy też to splot tajemniczych mocy? W każdym razie musiałam skrócić wpis do minimum i skupić się na meritum, czyli na samych dowodach.
Chciałabym podzielić się z Wami ciekawą teorią E. von D. na temat naszych dowodów osobistych.
Jak wiemy nasze dowody mają format karty ze sztucznego tworzywa o wymiarach 54 x 85 mm i jeśli podzielimy dwie jego długości przez jego szerokość, otrzymamy, niemal dokładnie liczbę Pi. Czy nie jest zastanawiające, że stosunek długości do szerokości jest równy stosunkowi długości orbity Marsa do orbity Ziemi? Suma długości dwóch krótszych boków pomnożona przez 1012 (ciekawe dlaczego akurat 1012?) równa się odległości Wenus od Słońca. Natomiast długość dłuższego boku pomnożona przez 7x1013 daje odległość Plutona od Słońca, pomnożona przez 8x1012 daje długość orbity Wenus, a przez 11x1012 - długość orbity ziemskiej. Obwód pomnożony przez 5x1012 równy jest długości orbity Marsa, a pomnożony przez 1014 - długości orbity Neptuna. Wychodzi na to, że sprytni kosmici przemycili w naszych dowodach osobistych zakodowane dane o Układzie Słonecznym, albo... to nasi urzędnicy, decydujący o wymiarach dowodów są po prostu nieziemscy.
Ukłon w stronę jednej prawdziwie nieziemskiej Urzędniczki.
Chciałabym podzielić się z Wami ciekawą teorią E. von D. na temat naszych dowodów osobistych.
Jak wiemy nasze dowody mają format karty ze sztucznego tworzywa o wymiarach 54 x 85 mm i jeśli podzielimy dwie jego długości przez jego szerokość, otrzymamy, niemal dokładnie liczbę Pi. Czy nie jest zastanawiające, że stosunek długości do szerokości jest równy stosunkowi długości orbity Marsa do orbity Ziemi? Suma długości dwóch krótszych boków pomnożona przez 1012 (ciekawe dlaczego akurat 1012?) równa się odległości Wenus od Słońca. Natomiast długość dłuższego boku pomnożona przez 7x1013 daje odległość Plutona od Słońca, pomnożona przez 8x1012 daje długość orbity Wenus, a przez 11x1012 - długość orbity ziemskiej. Obwód pomnożony przez 5x1012 równy jest długości orbity Marsa, a pomnożony przez 1014 - długości orbity Neptuna. Wychodzi na to, że sprytni kosmici przemycili w naszych dowodach osobistych zakodowane dane o Układzie Słonecznym, albo... to nasi urzędnicy, decydujący o wymiarach dowodów są po prostu nieziemscy.
Ukłon w stronę jednej prawdziwie nieziemskiej Urzędniczki.