Crisstimm

 
Connesso: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punti28più
Prossimo livello: 
Punti necessari: 172
Ultima partita

Czarownice polskie - część 1

   O "polowaniach na czarownice" napisano, pokazano, wyśpiewano, wyrecytowano, sfilmowano już wiele. Temat wciąż nośny, kontrowersyjny i pełen tajemniczych meandrów. Trudno oszacować, ile dokładnie osób skazano na śmierć, po oskarżeniu o czary. Nie wszyscy spłonęli na stosach, zadręczano ich również w salach tortur, ścinano, topiono lub „zwyczajnie” zatłuczono. Większość ofiar to kobiety, bowiem uważano je za bardziej „przystosowane” do czynienia w tej materii, a poza tym dla „wtajemniczonych” już sama etymologia słowa „femina” wiele mówi: „mniej wiary" (fe = fides, czyli wiara, oraz mina = minus, czyli mniej). Wbrew obiegowym przekazom, w  Polsce też polowano na czarownice. Praktyki te nasiliły się po wydaniu księgi „Malleus Maleficarum” („Młot na czarownice"), która była swoistym bestsellerem w średniowieczu i doczekała się już wtedy ok. 30 wydań.

   Ja również pokusiłam się o parę zdań w tej materii. Nie chcę jednak pisać o wiedźmach z Salem, Sarze Good, czy też rozwodzić się nad domniemaniem prawdziwości Blair Witch Project, lecz chciałabym opowiedzieć o naszych, rodzimych wiedźmach. Jest ich sporo i niemożliwe, abym wszystkie mogła Wam przybliżyć, jednak w kilku częściach postaram się wydobyć z mroków historii, opowieści o kilku (może kilkunastu) z nich. Oczywiście określenie „czarownica” jest bardzo umowne, gdyż wiele z nich to zwykło-niezwykle  kobiety, które kiedyś tam żyły, pracowały, kochały, rodziły dzieci, a w wyniku zaplątanych okoliczności, jak też z powodów, można rzecz, obyczajowo-sąsiedzkich  zostawały naznaczone piętnem wiedźmy. W pierwszej części przedstawię sylwetki trzech,  „pomorskich” wiedźm.

 

Opowieść zacznę od północnego krańca Polski  i wsi Chałupy, nad Zatoką Pucką (gwoli ścisłości nazwa Chałupy zaczęła obowiązywać dopiero w 1920 roku, wcześniej wieś ta zwała się między innymi Budziszewo , a także Ceynowo). Tutaj w XIX wieku (sic!), żyła kobieta, na której to sąsiedzi wykonani egzekucję, po oskarżeniu o czary. W tamtych latach Chałupy to była mała, rybacka osada, wszyscy w niej się znali i praktyczne wiedzieli o sobie prawie wszystko. Jak na ogół bywa, w takich miejscowościach, z niechęcią patrzono na obcych, ale i też na „innych”, czyli tych, którzy nie przystawali do przyjętego wzorca. A za takiego odmieńca, według sąsiadów, uchodziła Krystyna Ceynowa, wdowa po rybaku, trudniąca się wyrabianiem sieci rybackich, matka piątki dzieci. Ponoć nie była zbyt sympatyczna, ponoć wręcz kłótliwa i niezwykle wścibska. Można więc zrozumieć, iż sąsiedzi patrzyli na nią „spod oka”, jednak tutaj doszły do tego plotki, iż owa megiera musi mieć coś do czynienia z czarami. No bo jakże tak – w kościele jej nie widać, a na dachu jej chałupy często siadują wrony? Myśl, iż maja do czynienia z wiedźmą, jeszcze bardziej zakorzeniła się  wśród mieszkańców Chałup, gdy jeden z nich zachorował na puchlinę wodną. Szeptano, iż żadne lekarstwa nie działają, jak również zabiegi znanego w okolicy uzdrowiciela z powodu uroku. A jeśli jest urok to i musi być taka, co go zadała. I tu już jawne oskarżenia padły na Krystynę Ceynowę. Kobietę schwytano, dotkliwie pobito, a następnie maltretowano, żądając aby natychmiast czar ów zdjęła. Dwóch rosłych rybaków wyprowadziło ją z chałupy, a znachor zmiękczał siłę woli szatana, okładając niewiastę pięściami i kamieniami przez całą drogę, aż do domu chorego. Niestety cały trud bicia i kopania wiedźmy nie zdał się na wiele, bo pomimo, iż zgodziła się współpracować i odczynić urok , choroba nie ustępowała.  Sięgnięto więc do klasyki „sądownictwa nad czarownicami” i uznano, iż najbardziej stosowna będzie próba wody. Dokładnie 4 sierpnia 1836 roku, związaną Ceynowę, rzucono w morskie odmęty ale, zapewne dzięki obszernym, nadymającymi się niczym balon, spódnicom, nie utonęła. Uznano to za dowód, iż musi być czarownicą i zatłuczono wiosłami.  W innej wersji, najpierw napojono ją winem, wrzucono do łódki i w sporej odległości od brzegu, związaną, bezdusznie wepchnięto do morza. Pijana i bezwładna, niemal od razu poszła na dno. Oprawcy, co prawda nie uniknęli kary i zostali uwięzieni i skazani, jednak to nie pomogło w rehabilitacji kobiety i jej potomstwo musiało już do końca swych dni, żyć z piętnem „dziecka czarownicy”. Historia Krystyny Ceynowy została uwieczniona w kilku pracach naukowych, również na kartach książki "Wiatr od morza" Żeromskiego. Ponoć była ostatnią osobą w Europie, którą ukarano śmiercią za czary.


  Cofamy się w czasie, aby spotkać drugą z bohaterek. Zapewne wielu z Was może ją sobie skojarzyć,  z okazji nazwania jej imieniem jednego z słupskich rond. Chodzi o niejaką Trinę Papisten, a właściwie Katarzynę Zimmermann, bowiem Trina to skrót od imienia Kathrin, a Papisten nie jest nazwiskiem, lecz pogardliwym przydomkiem oznaczającym „papistkę" czyli katoliczkę. Nie tylko „imię” naszej bohaterki jest zagadkowe, ale i jej historia dość zawiła, a może raczej historia uczyniła jej losy zawiłymi. Sprzeczne są już informacje dotyczące jej narodowości, jedne źródła podają, iż była Niemką, przybyłą za mężem do Słupska, inne iż jednak Polką, choć urodzoną w Brülow w Westfalii. Wraz z pierwszym mężem, Martinem Nipkowem,  przywędrowała  do Postomina, a stamtąd do Słupska. Gdy umiera mąż, Katarzyna drugi raz staje na ślubnym kobiercu, a  jej wybrankiem zostaje rzeźnik, Andreas Zimmermann. Okazuje się, iż Kathrin (już) Zimmermann ma żyłkę handlową  i dzięki niej biznes męża  zaczyna się dynamicznie rozwijać. Pewnie nikogo nie zdziwi, że staje się to „solą w oku” sąsiadujących z masarzem sklepikarzy, a jeśli dodamy jeszcze, iż kobieta, niezbyt integrowała się z protestanckim mieszczaństwem,  dobrze znała na medycynie  ludowej  i parała zielarstwem, to możemy domyślić się, iż niejednemu zaczęło to bardzo uwierać. Tym kimś, kto najmocniej zareagował był  aptekarz. Choć pierwsze oskarżenia o czary padły na nieszczęsną już w kwietniu 1701, to właśnie maju tego roku aptekarz Zienecker w wielostronicowym piśmie oskarżył przed magistratem, panią  Zimmermann o czary. Wylądowała w więzieniu. Na podstawie opinii, wydanej przez Wydział Prawa Uniwersytetu w Rostocku zezwolono na zastosowanie tortur. Przedstawiono jej zarzuty, które mówiły, że Trina zapisała duszę diabłu, uprawiała z nim lubieżne praktyki, a on naznaczył ją, jako swoją konkubinę, brązową plamą na siedzeniu. Dzielna kobieta, mimo wielu obciążających zeznań świadków, odmawiała przyznania się do winy. W dybach, za pomocą śrub łamano jej ręce i nogi. Chcąc uciec przed torturami dwukrotnie usiłowała popełnić samobójstwo:  skacząc do rzeki oraz tłukąc głową w kamienie twierdzy. W końcu umęczona  złamała się i opowiedziała o swoich wiedźmińskich poczynaniach, dodając, że diabły wyglądają dość przyzwoicie, a ich przywódca to nawet jest podobny do sądzącego ją sędziego.  Po wizycie księdza zmieniła zdanie i kolejnego dnia znów wszystkiemu zaprzeczyła, ale wtedy  kat zaczął kapać jej na ciało rozgrzany ołów, przypalać żelazkiem, wbijać drzazgi pod paznokcie. W końcu wydano finalny wyrok: spalenie na stosie. Egzekucja czarownicy była swoistym świętem, atrakcją i większość ludzi wcale nie litowała się nad biedną Triną. Nie wiem, czy można uznać za pocieszający fakt, iż drewno było wilgotne  i stos rozpalał się powoli, a dzięki temu gęsty dym okazał się  wybawieniem dla udręczonej kobiety, dusząc ją, nim pierwsze języki ognia sięgnęły  ciała. Dzisiaj pamięć o Trinie doczekała się „rehabilitacji”, a w  sierpniu, w rocznicę jej stracenia odbywa się na rynku Słupska, Pomorski Zlot Czarownic.


 

  Pozostając na Pomorzu, kierujemy się w kierunku północno-zachodnim. Tutaj, mniej więcej,  w połowie drogi, między Stargardem a Koszalinem  leży wieś Strzmiele. I tu też napotykamy trzecią z naszych bohaterek. To wywodząca się z szlacheckiego rodu o słowiańskich korzeniach, Sydonia von Bork. Dzięki jej postaci cofniemy się do przełomu XVI i XVII wieku i przyjrzymy niezwykłej historii kobiety uwikłanej w perypetie przeklętego rodu Gryfitów.  Sydonia wyróżniała się niepospolitą urodą  i intelektem. Jako młoda dziewczyna została oddana na dwór księcia pomorskiego Flilipa I we Wołogoszczy. Tam, jak głosi legenda zakochała się z wzajemnością w jego synu, Erneście Ludwiku, a ten ponoć obiecał jej małżeństwo. Wielki to byłby splendor dla dziewczyny wejść do książęcego rodu i wielkie też nadzieje Sydonia z tym wiązała. Miał być ślub i mieli żyć długo i szczęśliwie… No tak, ale to nie bajka Disneya, więc jak to w życiu bywa, nie miłość decyduje o sprawie tak poważnej, jak związek małżeński. Kierując się interesem dynastycznym, przy namowie rodziny, Filip I , w imieniu syna, wysłał swatów na dwór niemiecki. Tamci spojrzeli przychylnym okiem na konkurenta i w niedługim czasie Ernest Ludwik poślubił księżniczkę brunszwicką Zofię Jadwigę. Złamane serce Sydonii i upokorzenie skłoniło ją do opuszczenia dworu i jak się okazuje wieloletniej tułaczki po różnych miejscach.  Rzekomo już wtedy zaprzysięgła zemstę całemu rodowi Gryfitów.  Co prawda, jak to zwykle bywa z legendami, występują w tej opowieści nieścisłości, podważające prawdziwość historii. Sydonia była starsza od Ernesta Ludwika na tyle, iż raczej nie można mówić o romansie między nimi. Jednak zupełnie możliwe iż takowy był ale… a samym Filipem I. W każdym razie panna von Bork wróciła do rodzinnego zamku w Strzmielach by wraz z siostrą rozpocząć batalię sądową przeciwko bratu o spadek po rodzicach. Kłócili się i procesowali  się przez wiele lat, co zaowocowało peregrynacją sióstr po wielu miejscowościach Pomorza. Pomieszkiwały w Stargardzie, Szczecinie, Krępcewie, Resku, Chociwlu. I choć wciąż piękna Sydonia miała liczną rzeszę adoratorów, jednak nigdy nie wyszła za mąż. W końcu osiadła w Marianowie, w domu dla panien z nobliwych rodów. Tam początkowo zdobyła uznanie i pozycję zastępczyni matki przełożonej, ale po pewnym czasie jej towarzyszki stwierdziły, iż kłótliwy charakter i zarozumialstwo panny von Bork są nie do zniesienia i pozbawiono ją funkcji. Prócz tego nieufność wobec Sydonii wzmogła się po serii nieszczęść, jakie zaczęły spadać na ród Gryfitów. Szeptano, iż nie jest to dziełem przypadku, a skutkiem działań czarów, bowiem jak wieść niosła, przeklęła  ród, przepowiadając, iż nie minie lat pięćdziesiąt, a wyginie on z kretesem. Pierwsze oskarżenie miało miejsce w roku 1612, a kolejne w 1619. Osadzono ją w więzieniu na zamku Oderburg w Grabowie pod Szczecinem, gdzie postawiono nieszczęsnej aż siedemdziesiąt cztery zarzuty, większość zupełnie absurdalnych. Zastosowano oczywiście tortury i biedna Sydonia przyznała się do większości oskarżeń. Potem odwołała, ale spowodowało to jedynie kolejne cierpienia. Ostatecznie, w roku 1620 zapadł wyrok o egzekucji panny von Bork. Jako, że wywodziła się z rycerskiego rodu zdecydowano, iż szlachetnie zostanie ścięta, a zwłoki spali się na stosie, jako czarownicę. Sydonia zginęła tragicznie, jednak pozostała jej rzekoma klątwa. Seria zgonów z rodzie Gryfitów nadal trwała, aż w siedemnaście lat po jej śmierci skonał ostatni z rodu - Bogusław XIV. Historia szlachcianki von Bork inspirowała wiele osób, między innymi Lady Jane Wilde, matkę Oscara Wilde, która napisała o niej powieść.


  Przedstawione przeze mnie kobiety, najprawdopodobniej zginęły w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń,  złych i oszczerczych pomówień ale i zapewne z powodu trudnego, silnego charakteru  oraz dążenia do niezależności. A ponieważ takich niewiast nie brakuje, spodziewajcie się dalszych opowieści...