Crisstimm

 
belépett: 2007.12.14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontok28több
Következő szint: 
Szükséges pontok: 172
Legutóbbi játék
WordBox

WordBox

WordBox
21 nap

Plotka.............................

Władysław Grzeszczyk stwierdził: Plotka - to plotka, ale dwie plotki - to już legenda.

Nie znam nikogo, kto przyznałby się, że jest plotkarzem i chyba nikogo, kto nie lubiłby poplotkować.

Oczywiście plotkują tylko kobiety, mężczyźni "rozmawiają o interesach" albo "wymieniają poglądy". Gdzieś wyczytałam, że najczęściej powołują się na "źródła nieoficjalne" czy też "poufne" - co zazwyczaj oznacza, że kolega opowiedział mu to przy piwie.

Kobiety są bardziej szczere, na ogół wyjawiają, że dowiedziały się od koleżanki "której imienia nie mogą ujawnić".

Moc plotki znają wszyscy, począwszy od "szarego obywatela" po polityka. "Dziadek z Wehrmachtu"  czy informacja o zdradzie Kowalskiego może być zaczątkiem całego szeregu zdarzeń rozwijających się z siłą "efektu domina".

Żeby zaimponować sekretną wiedzą, nie wystarczy przekazać banalną wiadomość, trzeba zrobić z tego "bombę". I żadna to nowość, że takowy "ładunek" jest o wiele bardziej atrakcyjny od szarej prawdy.

Wybory tuż, tuż i machina plotkarska poszła w ruch nie ustępując politycznej. Afery się mnożą od Madrytu po... GD. ;)

W każdym razie... Do czego to ja zmierzałam? A tak... Plotka niesie, że Huker kandyduje na... Cysorza.

Pomocy?!? n17.gif


Grimbald Wspaniały i rodzinna tajemnica

   Tego dnia Grimbald Wspaniały poczuł, że kurczy mu się żołądek, w sposób gastryczny, jak też drastyczny. Zajrzał Grimbald do spiżarki w poszukiwaniu lekarstwa na ową przypadłość, a tam na półce tylko ocet, trzy zwiędnięte jabłka i zmarznięte echo w kącie.
- A niech wam pokrzywi kulasy! - Wykrzyczał swój zawód do niewinnych owoców, a echo powtórzyło; zapasy, zapasy...
   Zajrzał do szafki stojącej, do szafki wiszącej, poszperał po półkach, nawet zniżył się do tego, że zajrzał pod stół. W lepszych czasach bywało, że rzucał tam niedogryzione kości, czy zbyt twarde skórki od chleba. Nic nie leżało. Zrezygnowany wrócił do zwiędniętych jabłuszek, przeprosił je i nadgryzł jedno.
   Ech, gdzie te czasy, gdy wracając z szychty zastawał dwudaniowy obiad na stole, kompot, a bywało, że i deser.
- Trudno - westchnął - trza się wziąć w garść, pójść do sklepu, kupić co należy i rozwinąć talent kulinarny.
  Talent ów, miał sporo miejsca do rozwijania, bo leżał skulony w najgłębszych zakamarkach grimbaldowych zdolności i czekał cierpliwie na swój czas. Wkoło niego zalegała pustka ,być może dlatego, że inne zdolności również cierpliwie czekały na lepsze czasy.
   W każdym razie odszukał Grimbald koszyczek na zakupy żony, sprawdził swoją zdolność płatniczą, czyli zajrzał do portfela, westchnął, zaklął i wyszedł z domu.
   Dziwnym trafem przed sklepem goblina Innocentego nie było dziś kolejki, jedynie oparta o ścianę stała baba leśna Hawra i popijała wprost z butelki płyn o intensywnym malinowym kolorze.
- Witam szanowną panią - ukłonił jej się Grimbald.
- Powitać hrrrr... i niechaj mu jeszcze dłużej zwisa... grrrr... aż po dni ostateczne.
- A co tam sobie tak nonszalancko sączycie, Hawro? - Krasnolud udał, że ostatnich słów nie dosłyszał.
- Pfu! A taką alpagę se wzięłam. Własne zasoby, dziwnym zrządzeniem losu, już się pokończyły, bryndza absolutna i zimnica wrrrr... i trza było w bardziej niewybredne klimaty uderzać hrrrau... A bodajby im tak mór oczy do cna wyżarł... i pokurczył odnóża wszelakie, wrrr...
   Pociągnęła długi łyk z butelki, skrzywiła się i obtarła rękawem usta.
- A wy to kumie, jak teraz?
- Nie rozumiem.
- Dyć pytam grzecznie, jak sobie bez szanownej małżonki radzicie?
- Bez żony? Toć wciąż ją mam... No może ostatnio trochę mniej w chałupie siedzi. Ta... w sumie dużo mniej... tak po prawdzie, gdy w politykę poszła, to widuję ją od wielkiego dzwonu.
- Za to teraz, wrrr... z was gospodyni domowa całą gębą, he he he. - Wskazała ręka na koszyczek do zakupów Grimbaldowej.
   Chropowaty głos baby leśnej w śmiechu nabierał jeszcze bogatszych i szorstkich tonów niż w przekleństwach i złorzeczeniach.
   Zdegustowany zbytnią bezpośredniością Hawry Grimbald bez słowa i z uniesioną głową wmaszerował do sklepu. Za ladą ekspedientka, odwrócona tyłem, układała towar na półce.
   Patrzajta stwory świata naziemnego i kopalnianego, pomyślał krasnolud, goblin Innocenty zatrudnił nową sikorkę do pomocy w sklepie?
   Dziewczyna zajęta pracą głośno podśpiewywała zgrabny kuplecik i nie usłyszała wchodzącego klienta.

Stała dziewka wdała, stała se na słomie.
Wiater kieckę uniósł, znak miała na łonie.
Oj dana, oj dana.

   Właściwie nie była to dziewczyna, a raczej młoda krasnoludka, sądząc po wzroście i sylwetce. Włosy miała jasne, zaczesane w warkocz owinięty wokół głowy. Wydała się Grimbaldowi znajoma, jednak nie mógł skojarzyć, gdzie ją już widział. Sprzedawczyni odwróciła się i przerwała pieśń. Oniemiał i skamieniał Grimbald Wspaniały. Oto w całej krasie , okazałości i majestacie stała przed nim Paupella Niezdobyta.
- Powitać szanownego sąsiada i klienta w jednej osobie. A czym to usłużyć?
- Ja... ja... ja... - Grimbald poczuł, że niepomiernie bogate słownictwo, jakie posiadł niemałą nauką i tęgim doświadczeniem życiowym, skurczyło się do tego, jednego słowa. Uczuł również, że na jego policzki występuje żywy kolorystycznie rumieniec i pobłogosławił w duchu tradycję noszenia zarostu długiego i bujnie porastającego większość twarzy.
   Paupella jaśniała nieprzeciętną urodą i świeżością i miał krasnolud wrażenie, że łuna bijąca od niej rozgrzewa go niczym masełko na cieplutkim kartofelku. Taka sposobność na rozmowę w cztery oczy zdarzyła się Grimbaldowi po raz pierwszy.
- Jaja... - wydukał wreszcie.
- A nabiał szanowny pan se życzy. A jakie to jaja miałby być? Kurze, kacze, gęsie, przepiórcze?
- Ww...
Wszystkie... Wszystkie poproszę.
- Wszystkie? - zdziwiła się Paupella - Czyżby w pobliżu szykował się jakiś wiec partyjny, albo koncert kapeli z innego województwa?
Wiec, partia, żona. Po tym ostatnim skojarzeniu wróciła Wspaniałemu równowaga.
- Ekh... Zmieniłem zdanie, tuzin gęsich i tuzin przepiórczych proszę - oświadczył głębokim i aksamitnym barytonem.
- Służę - odpowiedziała krasnoludka. Szybkimi ruchami uporała się w wyselekcjonowaniem i zapakowaniem odpowiedniego towaru, cały czas uśmiechając się w stronę klienta.
- Coś jeszcze?
- Eeee, cztery bochenki żytniego, trzy pęta kiełbasy, gomułkę sera, połeć słoniny... O ten tam - pokazał ręką.
   Patrzył jak Paupella Niezdobyta zwinnie uwija się, jak odcina, mierzy, waży, pakuje. Podziwiał jej grację, zręczność i czuł, że w sercu wzbiera gigantyczna atencja.
   Gdyby tak umiał zdobyć się na śmiałość, natychmiast rzuciłby się na polepę, na kolana, wyszeptałby czuły sonet lub zaśpiewał cudną canto d'amore. Akurat jednak żadnego sonetu nie mógł z pamięci przywołać.
   Odkurzyć odpowiednie woluminy, pomyślał i wyszukać adekwatne do powagi sytuacji poematy.
   Nie miał też zbyt rozwiniętego talentu muzycznego, więc uznał, że z tym drugim nie ma sensu ryzykować niepotrzebnie, tym bardziej, że właśnie co usłyszał, jak pięknie śpiewała krasnoludka. Pozostało efektowane padnięcie na polepę. No tak, ale z klęknięciem mogłoby wyjść niezbyt szczęśliwie, bo od dawna strzyka mu w kolanie i ciężko powstać z przyklęku bez stękania.
   Po błyskawicznym namyśle uznał, że najlepszym wyjściem będzie bezpośrednia rozmowa z piękną sąsiadką wraz z próbą zauroczenia ją swoim sex appeal'em osobistym i erudycją.
- Coś jeszcze dla szanownego pana?
- Tak, chciałbym... chciałbym - spojrzał w jej oczy i w duchu zaklął: raz jednorożcowi róg odpiłować - Chciałbym... aby tak...
- A dajcie dziewczyno drugą malinówkę z konsumpcją na miejscu, hrrr... i mać jego tudzież! - zawołała od progu Hawra, która właśnie dopiła malinową alpagę i poczuła, iż nadal dręczy ją pragnienie.
No i po okazji! Grimbaldem aż zatrzęsło z oburzenia, jednak wrodzona dyplomatyczność wzięła górę i zamilkł.
- Zaraz usłużę szanownej pani jeno sprawunki tego dżentelmena zakończę.
- Ja poczekam, proszę obsłużyć w pierwszej kolejności Hawrę.
   Okazało się, że baba leśna po dokonaniu zakupu wcale nie miała zamiaru wyjść. Odkorkowała butelkę z malinowym trunkiem i zagadnęła Grimbalda.
- Miałam się już czas jakiś temu zapytać, ale zatarło mi się w pamięci... wrrr... bodaj to na nich spadną sklerotyczne spazmy i pląsawica Huntingtona. Abo małżonka wasza prosiła mnie onegdaj, co bym zacnym czarem wspomogła działania partyjne... Nie powiem ona w zamian również wspomogła... hrrr. - Upiła łyk wina i mlasnęła.
- I ten... Co to ja? A tak. Miałam już takie jedno zgrabne zaklęcie rzucić ale żem se uświadomiła... że nijak nie mogę przywołać jej imienia. Jak to waszej jest? Boć Grimbaldowa to po mężu, ale jak jej przy urodzeniu dali?
   Grimbald Wspaniały nadął policzki, potrząsnął z politowaniem głową i oznajmił;
- Eeee...
- Właściwie to racja - wtrąciła Paupella Niezdobyta - mnie też ciekawość bierze, jakże to sąsiadce na imię.
- Eeee... - powtórzył krasnolud.
   Odkąd sięgał pamięcią, czyli od początku małżeństwa, bo lata przed nim zatarły się jakoś w pamięci, wołał na swoją połowicę wpierw; kochanie, słoneczko, kiciuniu, potem żono, aż w końcu tak jak wszyscy Grimbaldowa albo zwyczajnie; ej.
   Przecież musi mieć jakieś imię? Wstyd! Wstyd przed Paupellą i trochę mniejszy wstyd przed Hawrą. Jak tu z tego wybrnąć?
- Eeee, nie wiem czy mogę, ot tak sobie ujawniać głęboką, osobistą tajemnicę persony publicznej. Pozwolicie, że skonsultuję to z odpowiednimi organami władzy i... ten... Wtedy to... Wtedy to oznajmię z pełną stanowczością i konsekwencjami... Jednak zapewniam, że imię mojej małżonki owiane jest mgiełką delikatności i brzmi niczym najprzedniejsza muzyka... wręcz śpiew syreni... Ten tego... Co to ja?
   Obie panie patrzyły ze zdziwieniem na Grimbalda, a ten nieoczekiwanie uczuł, że bardzo mu się spieszy do domu.
- Przepraszam, ile to płacę za zakupy? Dziękuję i do widzenia szanownym paniom.
   Wybiegł ze sklepu z pełnym koszykiem do zakupów Grimbaldowej.
   A niech to! Tak dobrze mu szło i Paupella już prawie była jego! Wszystko wskazywało na to, że spotkanie przy ladzie podąża w niezwykle obiecującym kierunku. Było tak tajemniczo i kurtuazyjnie, trochę melodramatycznie, ale z wyczuwalną nutką niepokojącej kokieterii. Niech to! Musiała napatoczyć się ta Hawra i wydobyć na światło dzienne ciężkiego kalibru enigmę rodzinną! Spokojnie. Nie wszystko jednak stracone, przecież Paupella teraz w zasięgu ręki, wstępnie już urobiona, oczarowana...
   W domu wciąż pusto, żona nie wróciła jeszcze ze spotkania partyjnego. Odłożył zakupy na stole.
   Jak ma na imię Grimbaldowa? Gdzie to odnaleźć? Hmm... Jest! Mam! W cyrografie małżeńskim powinno widnieć czarno na białym.
   Wydobył z dna szuflady szkatułkę z papierami. Umowa o pracę na kopalni - nie, kwit zastawny - nie, akt własności chałupy wraz z przynależnościami - nie... Jest! Akt ślubu.
   Drżącymi dłońmi rozwinął rulon i wczytał się w tekst.
O! Tu!
   Przeczytał raz i drugi.
   Jak? Jakoś sobie nie kojarzę, żebym tak do niej mówił kiedykolwiek. Widać musiałem "kotkować" albo "misiować" w narzeczeństwie.
No nic, tu jasno stoi, że Grimbaldowa ma na imię... Preponderancja. No tak... to sporo wyjaśnia...

Weselisko - opowiadanie halloween'owe

   Co oni na mnie włożyli? Czyżby tę białą, ślubną kieckę? Ja pierdykam, przecież ona musi być nieźle umazana we krwi i obawiam się, że dodatkowo w wymiocinach stryjka Eustachego. Mam nadzieję, że ją chociaż przeprali? Tylko kiedy, skoro miałam ją na sobie w... No właśnie - w  najpiękniejszej chwili mojego życia - w chwili przypieczętowania przymierza małżeńskiego, w chwili oczekiwania na wyegzekwowanie osobistego, prywatnego ius primae noctis i jednocześnie, jak wszystko wskazuje, w chwili odejścia, czy jak tam się to określa. Żebym tak chociaż mogła rzucić okiem na gorsecik. Był piękny, haftowany, z milionami małych brylancików i gdy krew trysnęła wprost na niego, pierwsza moja myśl była: zabiję gościa! No i zabiłam. Nie, poprawka, nie zabiłam, bo zdaje się już był chyba trochę martwy.  Dodatkową konsekwencją, a może tylko przypadkiem, stał się fakt, iż przy okazji umarło się również mnie. Cholera! To nawet dość logicznie tłumaczy teraźniejszą ciasnotę pomieszczenia, ograniczenia w dostępie do świeżego tlenu i brak czegokolwiek do przepłukania gardła. Oj, szczególnie przydałaby się to ostatnie. Szlag! Już wiem, oni nie ubrali mnie w białą, ślubną kieckę, oni jej ze mnie nie zdjęli. Mamusiu, niech ogarnę myśli; jak się zaczęła ta cała kabała? Od początku. E nie, od początku nie ma sensu, zbyt wiele czasu zeszłoby... No dobra, przecież i tak w sumie poleżę tu jakiś czas, więc co mi tam...
  
To było mniej więcej tak.
   Eugeniusza poznałam jakoś na początku listopada. Stałam w kolejce na poczcie, nie ma nic nudniejszego niż pocztowa kolejka w listopadowe popołudnie, wiem, co mówię, przecież leżę w trumnie i autorytatywnie stwierdzam; nawet to jest bardziej pasjonujące. Stałam wtedy już jakieś ćwierć mojego życia, marnując młodość, osobiste predyspozycje i wrodzony wdzięk. Warczałam sobie odrobinkę pod nosem i klęłam na co się da, gdy nagle... Buch
! Brunet stojący przede mną odwrócił się i doznałam objawienia. To on! Anioł, mój anioł, co śni się co noc prawie, demon co zostawia tęsknotę, łzy i pomięte prześcieradło o poranku. To on, to mój Bond, mój Herkules, Parys, Apollo, Asterix i kto tam jeszcze w starożytności i czasach nowożytnych dawał kopa w damską, libidalną sempiternę.
- Będziesz m
ój, choćby po trupach - wyszeptałam.
  
Oj, gdybym wiedziała, że w wieszczą godzinę padły te słowa.
   Eugeniusz okazał się być kawalerem z odzysku i upodobania. Nie powiem, pasowało mi to, bo sama ciągot małżeńskich, jak dotąd nie okazywałam zbyt intensywnie. Dobraliśmy się jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde, jak Królik Bugs
i Lola. Zbierałam co rano owoce naszych libertyńskich schadzek: puszki po piwie, butelki po wódce, whisky i innych trunkach, puste pudełka po papierosach, bieliznę i zużyte... kupony totolotka. Rany, jak my się kochaliśmy i szaleliśmy za sobą. No dobra, przyznaję, niezupełnie równo się to procentowo rozkładało i z mojej strony było jakieś osiemdziesiąt, a z jego... Sami policzcie. Jednak nawet dzisiaj potwierdzę, te eugeniuszowe trzydzieści procent, warte było stówki wszystkich innych facetów z całego układu słonecznego, tudzież z zagranicy.
Tymczasem mijały stycznie, maje, lipce i listopady i poczułam, że nadszedł czas. Czas na suknię z gorsetem wysadzanym milionami brylancików, czas na szaleństwo przypieczętowane sześciowarstwowym tortem z dwiema paskudnymi figurkami na szczycie, dziesiątkami nieszczerych powinszowań i moim Eugeniuszem ozdobionym muszką.
  
A teraz, pozwolicie, kilka słów o mojej rodzinie. Potrzebne dla rozjaśnienia pewnych na pozór zawiłych "splotów okoliczności". Mamusia to jeszcze względnie trzyma się konwenansów i typologii maminej, tatuś też, gdyby odpuścić mu kilka nieszablonowych zainteresowań. Natomiast babcie! Obie mają tyle za uszami, że żaden znany mi komisariat nie jest w stanie udokumentować bogatszej historii. Mamusia mamusi, Irenka, to cudo natury porażające zmysły osobników płci męskiej z rodzaju Homo w wieku od gimnazjalnego po seniorów z domu "złotej jesieni". Wiem, co piszę, bo jak inaczej nazwać metr pięćdziesiąt impertynencji, inwencji, inteligencji, ignorancji, elokwencji, seksapilu i niedwuznacznej wulgarności w wieku mocno przeterminowanego "podlotka balzackowskiego"? Babunia Irenka w swoim życiu uwiodła więcej facetów niż wszystkie bohaterki "Mody na sukces" w niezliczonych odcinkach, jak też poza nimi. To ona wprowadzała moje niewinne, dziewczęce ego w świat dorosłych i powiem wam, powinna dostać nagrodę Nobla w kategorii biologii, chemii, fizyki, ale też literatury, nie zapominając o pokojowej. Choć jakby "pozapokojową" przyznawali też byłaby poważną kandydatką. Przed samym ślubem dała mi taki wykład, że spiekłam raka, a przecież znałam swojego Eugeniusza lepiej niż stary pijak najtańsze monopolowe.
    Ślub, wesele... Tak, ale cholera
, wszystko wskazuje na to, że przekimałam swój pogrzeb! Swoją drogą ciekawe czy dałoby się stąd jakoś podejrzeć, w co takiego odstrzeliła się z tej okazji babcia? Założę się, że żałobna mini sięgała najwyżej, i to raczej przez szacunek dla mnie, a nie ze względów społecznie przyjętej przyzwoitości, pięć centymetrów przed kolanka. Być może sięgnęła po klasykę; czyli dekolt wymodelowany i odpowiednio sterowany push-up'ami wraz z nieprzypadkowo dobranym gorsecikiem. Może jednak poszła bardziej w stronę awangardy i wcisnęła się w tę asymetryczną, czarną sukienkę z jedwabnej organzy? Mam nadzieję, że nie przesadziła z biżuterią, jednak głowy nie dam sobie za to uciąć. Kapelusik? Tak. Pokazywała mi kiedyś takie cudeńko, które nabyła z myślą o mojej mamusi. Patrzcie państwo, a tymczasem, jak się okazuje, to dla mnie odwinęła to kuriozum z celofanu. No nic, ważne, że się nie zmarnował.
  
Marnowanie to konik drugiej babci, Oleńki, mamusi tatusia. Ta z kolei nie znosiła mężczyzn, prócz swych siedmiu synów, a w tym, a może przede wszystkim, swojego męża. Jednak w myśl zasady; szkoda, żeby się zmarnowało - żyła z nim dwadzieścia dwa lata, nie marnując żadnej okazji. Babcia Oleńka była słusznej postury, słusznej fryzury i pełna słusznych racji. Kiedy przyjeżdżała do mnie w odwiedziny, wnosiła ze sobą dziesiątki słoiczków z przedziwnymi specjałami, kupony promocyjne, zapach konwalii i setki dobrych rad i uwag oraz zajadłą niechęć do samców wszelakich gatunków, prócz swoich synów oczywiście.
   Na ślubie zjawiły się obie, wyszykowane, eleganckie i rozpływające się w uśmiechach, a pod cywilizowanymi pozorami kryły się pazurki, ostre ząbki i jeszcze ostrzejsze języki. Przybyły w glorii miru i szacunku oraz w otoczeniu orszaku potomstwa wraz z rodzinami. I tu małe wyjaśnienie, babunie, mówiąc oględnie, nie przepadały za sobą - co przenosiło się też na resztę członków klanów. Nastąpiło jednak czasowe zawieszenie broni - trzecie, jakie odnotowałam w czasie swojego życia, i jak śmiem mniemać, ostatnie. Początkowo rozejm okazywany był dość ostentacyjnie, poprzez cudownie nieszczere wybuchy serdeczności, ściskanie dłoni, poklepywanie się po plecach. Jednak później przeszło to w spojrzenia rzucane z ukosa, mruczenie inwektyw pod nosami, błyskanie bardziej lub mniej kompletnym garniturem zębów, aż w końcu... No, ale do tego dojdziemy za jakiś czas. W kilku przypadkach, muszę przyznać, zawieszenie broni nie było wcale takie nieszczere. I tak oto najstarszy z synów babci Oleńki wyściskał siostrę cioteczną mamusi, Gabrysię. Wiadomo wszem i wobec, że Gabrysia wdała się w babcię Irenkę i uznana została oficjalnie w rodzinie za naturalnie i prekursorsko poczętego jej klona. Przybyła na uroczystość wraz ze swoim czwartym i zapewne nie ostatnim, jak szeptano po kątach kościoła, mężem. Po najstarszym stryjku, wyściskał Gabrysię, piąty z kolei przy... pfu, urodzenia stryjek Maksym. I tu już można było odnotować pierwszy niewerbalny zgrzyt - gdy najstarszy zgromił wzrokiem piątego i dał mu do zrozumienia, że było to "wyjście przed szereg" i występ kompletnie nie na miejscu. Jeśli doliczyć do tego jad zawarty w spojrzeniach małżonek obydwu panów, można  
uznać incydent za znakomite preludium. Potem, przy wyjściu z kościoła powstało małe zamieszanie, który orszak rodzinny ma ustawić się tuż za parą młodą i ich rodzicami. Początkowo rej wodzili krewni z kręgu Oleńki, którzy dziedzicząc po niej słuszne postawy i słuszne pretensje, postawili na rozwiązania bardziej ofensywne i zdawali się mieć znaczną przewagę. Jednak po mistrzowsko rozegranej akcji palma pierwszeństwa przypadła rodzince Irenki. Odpowiednio poinstruowane dzieciątka kuzynki Małgorzaty rozpłakały się, rzuciły na podłogę i zrobiły zator nie do ogarnięcia, a co za tym idzie, nie do przebrnięcia dla klanu babci Oli. Sprytne maleństwa pomyślałam oglądając się za siebie, widać że tradycje i animozje rodzinne wyssały wraz z mlekiem, jeśli mleko im podawano, co wcale nie jest takie pewne. Celem wyjaśnienia nie to, że trzymam stronę jednej czy drugiej frakcji rodzinnej, ale doceniam wszelakie genialne przemyślne, brawurowe posunięcia z obu stron. Nadmienię, że rodzina mojego świeżo poślubionego męża, odrobinę zdystansowana szła na samym końcu orszaku, wlepiając oczy w królowe imprezy: Irenkę i Oleńkę, próbując cichutko cieszyć się chwilą i nie rzucać zbytnio w oczy.
   Przy wsiadaniu do auta zaliczyłam małe szarpanie. Welon, niesiony wiatrem, niefortunnie zaplątał się koło uszczelki w tylnych drzwiach i został przytrzaśnięty, gdy świadek, kuzyn Robert ze strony
babci Irenki, zamknął je, nie zauważając białej materii. Szarpnęło mną, gdy próbowałam zająć miejsce w aucie. Wprawiło to stryjka Leopolda, trzeciego w kolejności przy... pfu, urodzenia, w oburzenie i spowodowało, że dał temu natychmiastowy wyraz. Otworzył tylne drzwi limuzyny, uwalniając welon i wyciągnął kuzynka Roberta, udowodniając niezwykle sugestywnie, iż jego niezgrabność jest intempestivement i niemile widziana. Robert podanej w tak obrazowy sposób wskazówki, nie docenił należycie, dając ripostę jeszcze bardziej dosadną. Zaczynało wyglądać dość groźnie. Na szczęście wmieszał się w to mój świeżo upieczony mąż, prosząc w imieniu naszym, czyli jego, moim oraz wszelakich naszych potencjalnych potomków, o zajęcie przewidzianych protokołem miejsc, czyli kuzyna Roberta w samochodzie, a stryjka Leopolda w szeregu stryjków z żonami i dziećmi.
  
Odjechaliśmy, wciąż zachowując pogodę ducha i apetyt na dalszy ciąg imprezy, a ta rozkręcała się - powoli, ale bardzo ambitnie i konsekwentnie.
  
Wynajęliśmy salę weselną w najlepszym hotelu w mieście. Babcia Irenka upierała się przy możliwości korzystania z pokoi hotelowych, w razie mniej lub więcej oczekiwanej niedyspozycji gości, osobiście sprawdzając sprężystość materaców na każdym łóżku. Oleńka zaś jako priorytet przyjęła korzystanie, oczywiście w tej samej cenie, z parkingu, patio i ogrodu oraz możliwość moczenia zmęczonych tańcem nóg w fontannie.
  
Cudnie to wszystko było urządzone i czułam, że jestem najszczęśliwszą panną młodą na świecie. Patrzyłam z uwielbieniem w oczy mojego Eugeniusza i już cieszyłam się na myśl o nocy poślubnej. Niby mieliśmy sporo ich za sobą, ale po tej specjalnej, poślubnej obiecywałam sobie sporo, bo wciąż miałam kilka dziewiczych inspiracji. Oblizałam wargi i wypięłam dumnie pierś odzianą w cudowny gorsecik, połyskujący tysiącami błyszczących diamencików, a wzrokiem wręcz połykałam swojego mężusia.
- Wstrzymaj rumaki - szepnęła mi do ucha babcia Irenka, która nie wiem jakim sposobem znalazła się tuż przy mnie i odgadła moje myśli. - Cukiereczek słodziutki i w sam raz do schrupania, ale niech ma satysfakcję, że to on porusza szczękami, a nie ty.
- Babciu - odpowiedziałam równie konspiracyjnym szeptem - zdradź proszę, jak ty dawałaś sobie radę z całą tą szopką poprzedzającą... chrupanie?
- Oj, mileńka, właściwie tylko przy pierwszym i może odrobinę przy trzecim, bo z drugim już po wypowiedzeniu słów przysięgi wiedziałam, że to kolosalna pomyłka, niecierpliwiłam się.
- Co radzisz?
- Generalnie to albo schlać się w sposób kulturalny i nie rzucający w oczy... choć nie, czekaj, na pierwszym weselu odpada. To może wyjść w połowie imprezy pod pretekstem, że gorset pije bardziej niż świadkowie i natychmiast musi ci pomóc go zdjąć najbliższa osoba, czyli mąż. W każdym razie spokojnie mileńka, pocieraj kolankami pod stołem z umiarem, ciesz się chwilą i uważaj na druhny. Te cholery, wiem z doświadczenia, potrafią wykrzesać ze świeżo poślubionych mężów więcej niż panna w welonie... - Tu zazgrzytała zębami. - Oj, ale ty nie bierz tego do siebie. Tak tylko na wspomnienia mnie wzięło. Wybacz staruszce.
  
I uśmiechnęła się. Przeszły mnie ciarki, ten lubieżnie rozkoszny uśmiech jaki mi posłała był bardzo niepokojący.
  
Wzięłam się jednak w garść i odwróciłam w stronę świeżo poślubionego mężczyzny.
- Misiaczku - wydyszałam, bo wciąż zapierało mi dech w piersiach na jego widok - czuję, że gorset mnie trochę uciska... i wiem, że za godzinę lub dwie uciskać będzie jeszcze mocniej, wręcz nieznośnie...
  
Nie zrozumiał aluzji.
- Wytrzymaj - szepnął - jutro znów wskoczymy w stare dresiki.
  
Westchnęłam. Oj, wiele nauki przed nim, a przede mną wiele godzin edukowania.
  
Siedzieliśmy za stołem na honorowych miejscach, po bokach nasi rodzice, z tym że jego mama i tata obok mnie, a moi przy nim. Dziadkowie, wujkowie, stryjkowie, ciocie i reszta rodziny i znajomi na dalszych miejscach. Stoły ustawione były w wielką podkowę, a przestrzeń między nimi służyła jako parkiet do tańca. Początek imprezy przebiegał względnie spokojnie, nie licząc jednego zakrztuszenia, dwóch wpadek z oblaniem się zupą i tajemniczego zniknięcia polędwicy z talerza stryja Alfreda, czwartego w kolejności... senioratu.
  
Krochmal z atmosfery zaczął już się rozpuszczać w miarę ubywania płynów z butelek i przyznam, że nawet gorset już mnie tak nie uciskał, bo bawiłam się wyśmienicie. Ciocia Marietta, siostra mamy, dała popis wokalny, po którym licznym członkom rodziny zaschło w gardle z wrażenia, a innym nagle przypomniało się, że muszą zaczerpnąć świeżego powietrza na zewnątrz, tylko wuj Olgierd, jej mąż, ze łzami w oczach powtarzał w kółko.
- Lata mijają, a talent ten sam... - mówił tak za każdym razem, gdy śpiewała na imprezach rodzinnych, a śpiewała odkąd pamiętam. Lata mijają, a...
  
W każdym razie ja osobiście po ariach cioci Marietty mam nieopanowane napady apetytu, jak to zawsze po wielkim stresie. Sięgnęłam po maleńki kawałek tortu, dwa kawałki sernika, biszkopt z galaretką, jajeczko w majonezie i sałatkę, a właściwie trzy, a na koniec odrobinkę schabiku w galarecie i...
- Opanuj się - syknęła babcia Irenka.
- Daj dziecku zjeść spokojnie! - Głosem pełnym dostojności odpowiedziała babcia Oleńka.
- To dla jej dobra. Musi rozwinąć umiejętność  
hamowania się we właściwym momencie.
- Być może gdybyś ty tak potrafiła, procent grzechu zdrady w naszym mieście spadłby o połowę.
   Przez krótką chwilę babcia Irenka zastygła, jakby szukaj
ąc odpowiedniej riposty.
  
No tak, pomyślałam przełykając resztę schabiku, i tak dość długo było pięknie...
- Doprawdy? Połowę? Tylko połowę? Nie doceniasz mnie - wysyczała Irena. - Spadłby o siedemdziesiąt procent, a w samym kręgu twojej rodziny nawet o dziewięćdziesiąt. Ba! Co ja mówię? O dziewięćdziesiąt dwa!
   Tu babci Oleńce lekko drgnęła lewa powieka, fuknęła cicho, wstała sapiąc niczym przeciążona lokomotywa, ujęła kieliszek z czerwonym winem, upiła z niego łyczek, mrucząc coś o "zmarnowaniu", podeszła do oponentki i chlusnęła jej w twarz płynem. Wszystko to uczyniła z niebywałą godnością, kamienną twarzą i dostojnymi ruchami. Babcia Irenka poderwała się z krzykiem, zbrodnią w oczach i rozcapierzonymi palcami, uzbrojonymi w odpowiednio naostrzone, pomalowane na kolor krwistej czerwieni, paznokcie.             
Wyćwiczonym ruchem wzięła odpowiedni zamach i... zderzyła się z murem, którym okazał się stryjek Ignacy, najstarszy z synów Oli.
- Tylko spokojnie, proszę.
- Spokojnie? Spokojnie? - histeryzowała Irenka.
- A ty pozwolisz, żeby mnie tu tak poniżano - zwróciła się do mnie lub do mojej mamy - ciężko było stwierdzić do kogo dokładnie, bo wzrok miała rozbiegany.
   Czułam się odrobinę ociężała od nadmiaru szczęścia i pożywienia i zanim zareagowałam, do akcji wkroczyli mali adiutanci, dzieciątka kuzynki Małgorzaty. Trzech chłopców i najmłodsza sześcioletnia dziewczynka, wyrośli jakby spod ziemi i objawili się tuż przy Irence. Najstarszy podał jej chusteczkę, średni korzystając z zamieszania ukradł z talerzyka mojej mamy kawałek sernika, najmłodszy zaś przeszedł do bezpośredniego szturmu i pociągnął babcię Oleńkę za rękaw na tyle mocno, że puściły szwy na ramieniu. Pewnie się dziwicie, że taki mały szkrab dał radę ot tak sobie oderwać niezły kawał "kobiecej materii". To proste, babcia Ola, swoim zwyczajem nie pozwalając się niczemu się zmarnować, w ową sukienkę ubierała na wszelakie okazje już od dwudziestu lat i zapewne miała w planach przetrwać w niej następne dwie dekady. Teraz, wraz z każdym puszczonym szwem, pruła się duma babci Oleńki i honor całej jej rodziny. Stryj Leopold zareagował prawie błyskawicznie, chwycił malca za kark, uniósł i lekko nim potrząsnął. Tamten wydał dźwięk, który spokojnie mógłby iść w konkury z arią cioci Marietty - oj, rośnie poważny rywal w kategorii "oprawy artystycznej imprez rodzinnych". Krzyk krzywdzonego dziecka poderwał większość gości z siedzeń i... chyba w tym dokładnie momencie rozpętało się piekło. Praktycznie każdy uzbrojony był w widelec, nóż, czy co tam miał pod ręką i ruszył na klanową krucjatę. Przegrupowali się odpowiednio, zajęli strategiczne pozycje i rozpoczęli werbalne i niewerbalne szermierki. Mój mąż również się poderwał, ale sprowadziłam go z powrotem do pozycji siedzącej i wychilloutowałam głaszcząc po ramieniu.


- Nie unoś się, kochanie, praktycznie tak jest na większości rodzinnych imprez, przyzwyczaisz się. Jedynie na pogrzebie wujka Karola jakby trochę spokojniej było... choć, być może dlatego, że większa część rodziny struła się nieświeżą rybą? Skosztuj, proszę tej krabowej sałatki, mówię ci, rewelacja i popraw muszkę - przekrzywiła się.


   Może gdyby nie zaczął od muszki, to posmakowałby tej wybornej sałatki, a tak nie zdążył. Półmisek z krabowym daniem posłużył jako broń miotająca lub co może bliższe prawdy, miotana. Kątem oka uchwyciłam niebezpieczny ruch kuzyna Roberta i zdążyłam się uchylić, a przy okazji zajrzałam pod stół. No tak, tego można się było spodziewać, cioteczna siostra mamusi, Gabrysia rozpoczęła rokowania pokojowe i ugniatała kolano stryja Maksyma, najmłodszego z synów babci Oleńki. Nie powiem, zrobiło to mnie pozytywne wrażenie i natchniona pacyfistycznie odwróciłam się w stronę męża.
- Może zatańczmy?
- Teraz? - Ze zdziwienia oczy zrobiły mu się prawie okrągłe.
- No tak, nic przecież nie stoi na przeszkodzie. Fajnie grają, sałatki krabowej już nie ma, właściwie nic już prawie nie zostało na stole, na następne danie pewnie przyjdzie nam trochę poczekać... no to czas się rozruszać kości.
   
Poszliśmy na parkiet, zostawiając za sobą rodzinę zaangażowaną w zaciętą walkę, a miejscami wręcz w regularną bitwę. Zatopiona w tańcu i w oczach ukochanego nie zauważyłam, że jego rodzina chowa się gdzieś po kątach, coś knuje i absolutnie nie umie dostosować się do panujących weselnych warunków. Tego nie przewidziałam, iż niewtajemniczeni kuzyni, wujkowie i stryjeczni bracia mojego męża potraktują rodzinne igraszki tak poważnie. Błąd, spory błąd. Jakiś kuzyn mojego Eugeniusza zamiast nieszkodliwego noża z weselnego stołu wyciągnął prawdziwy kosior i ruszył w tango. Najgorsze, że do tego jego tańca zaproszona zostałam również ja.
   Całe wydarzenie potoczyło się szybko i sprawnie, i teraz, gdy je sobie  na spokojnie analizuję, to zauważam w tym niezwykłą widowiskowość. Najpierw stryj Eustachy kopnięty celnie w żołądek, zatoczył się na środek sali i puścił równie celnego pawia. Akurat odwrócona tyłem do niego, wykonywałam niezwykle wymyślną figurę taneczną i wykazałam się nieodpowiednim brakiem czujności. A on, wyobraźcie sobie, utrafił swoim pawiem prosto między moje pośladki. Poczułam dziwne ciepło rozlewające się w okolicy lędźwiowo-krzyżowej, obejrzałam się i wrzasnęłam rozpaczliwie; rany, toż to chyba nieszczęsna sałatka krabowa, widać nie tylko ja jej skosztowałam. Lwia część rodziny uznała ten wyczyn za sygnał do przybieżenia z odsieczą. Ruszyli szturmem w moją stronę, tratując resztki zastawy stołowej, ozdób kwiatowych i na wpół przytomnego stryja Eugeniusza. Widziałam babcię Irenkę z wykrzywionymi, choć wciąż perfekcyjnie umalowanymi, ustami, stryja Leopolda biegnącego z pomocą, pomimo finezyjnie uwieszonego u nogi dzieciątka cioci Małgorzaty, kuzyna Roberta trzymającego w uścisku głowę kogoś nie do końca zidentyfikowanego. Kątem oka dostrzegłam nieustającą w pokojowych negocjacjach Gabrysię, sprawnie wpitą ustami w wargi stryja Maksyma i kwaśną minę, niedoceniającej starań o rozejm, jego żony. Widziałam ich wszystkich i moje serce napawało się dumą; no, nikt nie zaprzeczy, że korzenie rodzinne mam solidne. I nagle dostrzegłam coś jeszcze; błysk kosiora. No tak, to ten niezwykle poważny osobnik z rodziny mojego męża zbyt mocno wziął sobie do serca podniosłość sytuacji. Zobaczyłam, że bierze zamach na Alfreda, czwartego w kolejności przy... pfu urodzenia syna babci Oleńki.

 
- Nieeee - wrzasnęłam i rzuciłam się, aby wytrącić mu niebezpieczne narzędzie z ręki.
Nie doceniłam stryjka. Sprawnym ruchem uchwycił jego rękę, wykręcił ją, wytrącił nóż, szybko podniósł z podłogi i uniósł w geście zwycięstwa. Tamten jednak nie dał za wygraną. Najprawdopodobniej chciał zwinnym szczupaczkiem rzucić się, sięgnąć po kosiora i odebrać go. Jednak szczupaczek okazał się nie nazbyt udany. Gość zahaczył jakoś tak dziwnie tętnicą szyjną, a stryj jakoś tak jeszcze bardziej dziwnie przekręcił dłoń. Krew siknęła wprost na mój gorsecik.
- Oż jasna cholera - znów wrzasnęłam - zabiję cię!
  
Postanowiłam udusić go gołymi rękoma albo coś w tym stylu.
   To niesamowite, bo nagle w moim Eugeniuszu jakby obudziła się solidarność rodzinna i postanowił mi to uniemożliwić. Odepchnął mnie od tamtego drania. Ujrzałam z bliska twarz stryja Alfreda, zobaczyłam jak jego usta otwierają się w niemym proteście i mój wzrok gwałtownie przeniósł się na sufit. Wszystko wskazuje na to, że poślizgnęłam się na nieprzetrawionej sałatce krabowej stryjka Eustachego. Poczułam przenikliwą bolesność w kostce i jednocześnie eksplodujący ból z tyłu głowy. Ho, ho, nieźle musiałam trzasnąć. Świat zawirował  
w rytm zwariowanego swinga. Kalejdoskop familijnych twarzy przesuwał się przed oczyma, to ciemniejąc, to jaśniejąc. Dźwięki zlały się w jeden przedziwny ton, który brzmiał w moich uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Mój dzień ślubu. Jasna cholera, coś poszło nie tak?!

  
I to właściwie koniec opowieści. Potem to już nuda, niczym w kolejce na poczcie w listopadowe popołudnie. No może jeszcze kilka takich wniosków przyszło mi na myśl: raz - nie ufaj rodzinie męża, dwa - jedz ze stołu wszystko co dają, bez oglądania się na to, co o tym sądzą inni, trzy - czasem sałatka krabowa groźniejsza bywa od najbardziej ostrego kosiora. Cztery? E nie, dobra, wystarczy tych morałów, bo umrzecie z nudów.
Co dalej? Jakie mam plany? Hmm... Nic. Chyba poczekam tu sobie cichutko na mojego Eugeniusza, bo wciąż wisi mi tę noc poślubną.


Franciszek (apel)

Dzisiaj chciałabym zamieścić tekst "zaangażowany". Nie ukrywam, że mam w tym swój cel. Mianowicie, proszę Was o wsparcie dwóch nieszczęsnych istot. Każde 10, 20 zł to ogromny dar i uwierzcie, ma znaczenie.

A bo to pani Halinko, żaden z niego anioł. Pani popatrzy, choćby wczoraj; roznosił jakieś ulotki i zaśmiecał okoliczne klatki schodowe. Pani, a porządek to niby sam się robi? Co było na tych papierach? Oj pani Halinko, pierdoły jakieś. Odezwa czy cóś takiego, że mamy nie zamykać na zimę okien w piwnicach, żeby koty miały gdzie włazić. No świat nie słyszał większej bzdury. To ja, niby, mam nie zamykać okna, tak? A kto mi zwróci, jak w zimie słoiki z kompotami pomarzną? No pytam, kto? Pani, a jak mnie jaki pijak lub, uchowaj Boże, złodziej wlezie przez to okno i ograbi? Że co? Że za małe, żeby jaki się, tam się przecisnął? Pani Halinko, tera przecie takie czasy, że niedorostki już w fachu złodziejskim się szkolą. Jak nic, wlezie mi takie bydło przez okienko i wypije kompoty, a może nawet i zeżre powidła! Ja to pani kochana, jestem człowiek z sercem na dłoni, ale przecia wszystko ma swoje granice... Nie, z tymi okienkami to kompletny idiotyzm, albo i kto wie, może to jaka grubsza afera, szykowana przez kryminalną szajkę. Nie, ja to głupia nie jestem i na propagandę nie dam się nabrać. A wracając do tamtego, co te ulotki roznosił. Pani Halinko, ja pani mówię; żaden anioł z niego. Pani popatrzy, przygarnął trzy psy... żeby to jeszcze jakie ładne, rasowe ale... pfu, kundle paskudne i szkaradne, jak kupa, za przeproszeniem. Jednego z tych burków to nawet znam. To od starego Ignaczaka wnuczki. Dali jej pod choinkę szczeniaka, a potem wyrosło takie brzydactwo, że dziecko nie chciało na spacer wychodzić. Nie dziwię się, bo śmiech na osiedlu z takim pokurczem spacerować. Wywieźli w diabły, ale cholerstwo wróciło, nie wiadomo jak. Łaziło potem po osiedlu, po śmietnikach żarło, roznosiło choróbska i kto wie... może i nawet wściekliznę miało? A ten tam, anioł niby, wziął psa do siebie. Pani... ja to nawet do adeemów pisałam, żeby zabronić mu procederów takich. Szczekają te potwory, szczają, srają. No tak, on niby sprząta po nich, ale pani... pewnie tylko jak kto widzi, a jak nie, to głowę dam, że gówna zostawia gdzie popadnie. A ja to pani Halinko, bardzo dbała o czystość na osiedlu jestem, ja to lubiem jak jest porządek i ładnie i kwiatki. No, kultura musi być. O, a tego drugiego psa to przywlókł ze schroniska. Ponoć nawet rasowy, jamnik. Ja tam się nie znam, ale dla mnie wygląda to, jak parówka na krzywych łapach i nikt normalny nie trzymałby takie cós w domu. I pani sobie wyobrazi, ten pies chory mocno... Powiadała Robaczewska, że tego zwierzaka właściciel oddał do schroniska, bo ma porażenie jamnicze, czy jakoś tak. A ten głupek wziął sobie taki kłopot dobrowolnie. Toż to trzeba na głowę upaść, albo... Nie, no opiekuje się tym psem, nosi go po schodach. Czasem widzę jak próbuje go uczyć chodzić. Pani, czysta komedia! Jak temu psu nogi się plączą, jak dupą po ziemi szoruje, to można się nachichrać za darmo. Pani, każdy normalny wie, że takiego zwierzaka z litości trzeba... No! A ten zamiast uśpić... szkoda gadać. A jeszcze, pani sobie wyobrazi, pani Halinko, że ten anioł niby, to potrafi innym uwagę zwrócić. Tak, wcale nie zmyślam. Mówiła mi Porębska, no ta ze sklepu, ze spożywczaka. No... To ona mi opowiadała, że była świadkiem jak tamten kiedyś zwrócił uwagę Zenkowi Marcowi, że jego suka znów szczenna i że powinien ją lepiej pilnować, bo to niby niedobre, że jak młode raz za razem. Zenek mu nieźle przymówił, że kto by miał głowę pilnować suki z cieczką i że jak się daje, to teraz niech rodzi, a on niech pilnuje swojego nosa. Zresztą małe i tak się topi, a zostawia najwyżej jednego. Pani, a ten - niby taki anioł, to mu odpyskował, że powinien sukę wysterylizować. Dobrze mówię... takiego właśnie słówka użył. Pani, co go to obchodzi? Brak kultury normalnie. Pieprzony anioł! A przecia pani, ludzie ważniejsi i nad nimi trza się użalać, a nie nad jakimiś kundlami czy kotami. Pani, dzieci w Afryce głodują, a ten tu fiu bździu, zwierzątkami się przejmuje. Nie, pani Halino, żaden z niego anioł. Mój zięć, o to dopiero anioł. Kupił córce futro z prawdziwych norek. Nie tam, jaki chłam sztuczny, tylko cieplutkie, prawdziwe futerko. Oj, jak ta moja córcia pięknie wygląda, jak się w nie wystroi - wypisz, wymaluj - prawdziwa dama. A ja to się lubię cieszyć szczęściem innych, ja to pani Halinko, taka bardziej miękkiego serca jestem... Wrażliwa... Co, musi już pani iść? No tak, ja też się zagadałam, a tu wnet pora na obiad. Co? O co pani pytała? Niech pani go tak nie tytułuje, żaden anioł z niego. Jak się nazywa? No jakoś tak... Go... nie, Gro... nie. Zapomniałam, ale imię pamiętam. Franciszek.
...............................

Sunia, o imieniu Niunia.
Mimo że jej waga obecnie wynosi tylko 10 kg (50% niedowaga), jej chuda szyja dźwigać musiała ciężki łańcuch. Koło lichej dziurawej "budy" stały puste, brudne miski. Nie było wody, ani jedzenia. Suczynka jest łagodna wobec ludzi i zwierząt, subtelna i nieśmiała jednak czuła i kontaktowa, bardzo grzeczna. Przychodzi zawołana, nie oddala się od ludzi. Nie da się jej nie kochać.
Jej wyniki krwi są bardzo złe. Dodatkowo wstępne badanie trzustki wykazało, że ten organ jest zrujnowany głodem. Za dwa dni szersze wyniki pełnego profilu trzustkowego. Mocznik także podwyższony.

Chłopaczek, o imieniu Rafi.
Mały chudy psiaczek w typie jamnika, mix szorstkowłosego. Waży tylko 6 kg, przy czym docelowa waga takiego pieska winna wynosić 10 kg. Jedno oko, prawdopodobnie po urazie i wielomiesięcznym braku leczenia jest w stanie zapalnym, zaropiałe, słabo widzące. Na razie nie podjęto decyzji o amputacji gałki ocznej, planowany jest zabieg korekty dolnej powieki, która zawija się w wyniku zapadnięcia się gałki i drażni rogówkę.
Sierść sfilcowana. Podczas zabiegu fryzjerskiego ze sfilcowanych dredów wyciągaliśmy kamienie, martwe owady i ziarna traw. Palce łapek są odparzone. Wyniki krwi Rafiego także nie są dobre. Dodatkowo badanie rtg stawu biodrowego pokazało nam, że jakiś czas temu psiaczek miał połamaną miednicę oraz kość udową. W obecnej chwili nie jest już możliwa operacja korygująca, ale Rafi dobrze sobie radzi nawet ze zmienioną geometrią tej części ciała. Jest pieskiem wesołym i zabawowym, jednak gwałtowniejsze ruchy ręką wywołują od razu strach, kulenie się i odsłanianie brzucha.

Nie chcieliśmy ich rozdzielać i dokładać dodatkowego stresu, więc w chwili obecnej oba pieski zamieszkały w domowym hotelu u Ingi. Dostają karmę RC Convalescence, a po dokładnych wynikach badań oba chudzielce dostaną konieczne leki i suplementy.

Zrobiliśmy dla nich wszystko, co w naszej mocy. Teraz już będzie im tylko lepiej. Potrzebujemy do tego tylko nowych domów, a do tego czasu Państwa wsparcia finansowego na hotelowanie, dalsze leczenie i odkarmienie ich zagłodzonych organizmów.

Datki na wspólne ratowanie obu piesków gromadzone będą, zgodnie z pozwoleniem Ministra Administracji i Cyfryzacji (Decyzja nr 420/2013 z dnia 30. października 2013), na rachunku bankowym Fundacji Dwa Plus Cztery z siedzibą we Wrocławiu, przy ul. Sienkiewicza 40/15 w Alior Bank, o numerze 18 2490 0005 0000 4520 3065 5090.

Dane do przelewu:
Fundacja Dwa Plus Cztery
ul. Sienkiewicza 40/15
50-335 Wrocław
Nr rachunku: Alior Bank, 18 2490 0005 0000 4520 3065 5090.

Wpłaty prosimy tytułować: "Datek na cele statutowe fundacji - Niunia i Rafi"

Osobne albumy dla każdego piesia:
♥ Rafi:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.703014466450200.1073741860.609586265793021&type=3

♥ Niunia: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.703017003116613.1073741861.609586265793021&type=3&uploaded=4


Grimbald Wspaniały i Grimbaldowa

Bywają tygodnie, że dzień do dnia podobny, niczym koraliki w odświętnym naszyjniku teściowej Orsyta Miętowego, ale czasem przytrafia się taki, że opowiadać o nim można będzie wnukom; swoim lub sąsiadów. I taki właśnie nadarzył się Grimbaldowi Wspaniałemu, w ten piątek. Dzionek zaczął się normalnie i niepozornie. Ot, poszedł Grimbald do pracy, ot pokłócił się z trzema krasnoludami, ot pokazał jednemu gest powszechnie uznawany za niecenzuralny i ot, wrócił do domu na obiad. W rodzinnych pieleszach czekała stęskniona małżonka z smakowicie pachnącą, trzydaniową ucztą... E nie, posunęłam się ciut za daleko w bajaniu.
W chałupie Grimbaldowa powitała męża lekko kąśliwą, choć w pełni uzasadnioną uwagą:
- Obiecałeś, że załatasz dziurę w płocie, co to przez nią gęsi uciekają w szkodę.
- Obiecałem owszem... ale bez terminów wiążących.
- Obiecałeś również, że pójdziesz ze mną na meeting Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego i tu owszem, zapadły terminy wiążące.
- Tak obiecałem i słowa, kolejny raz, dotrzymam. A kiedy to?
- Dzisiaj.
Zafrasował się Grimbald, bo miał, choć jeszcze mgliste, jednak dużo bardziej odpowiednie plany, na piątkowe popołudnie.
- Wiesz duszko...
- O nie Grimaldzie, nie wymigasz się! Umyj się, ogól i ubierz odświętną czapkę. Idziemy!
Owszem, mógł się Grimbald Wspaniały sprzeciwić, mógł podać dwa, a nawet trzy dobre powody, dla których nie może nigdzie wyjść, mógł niespodziewanie odkryć, że prawdopodobnie właśnie zachorował na krztusiec błotny, albo leiszmaniozę okołozwrotnikową, mógł... ale jedno spojrzenie na żonę i westchnąwszy głośno, rzekł:
- Daj mi duszko dwanaście minut.
- Dziesięć i masz mieć dokładnie wyczesane brewki.
Trzeba przyznać Grimbaldowi, że co jak co, ale potrafi w dziesięć minut umyć się, ogolić, zmienić czapkę i dokładnie wyczesać brewki. I tak odświeżony, odpowiednio przygotowany fizycznie i mentalnie ruszył dzielny krasnolud wraz z małżonką na wiec Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego.
Na ogromnym klepisku, tuż za stodołą Orsyta Miętowego, kłębił się tłum przeróżnych postaci z różnorakich środowisk, generacji, bractw i ekosystemów. Już na wstępie wzrok przybyłych przyciągnęło rozchichotane stadko rusałek, które swoim zwyczajem zaczepiało i muskało pieszczotliwymi spojrzeniami co atrakcyjniejszych przedstawicieli obojga płci. Te bardziej światowe i ekspansywne panny pozwalały sobie wręcz na lubieżne łypnięcia, bezceremonialnie naruszające przestrzeń osobistą i intymną. Grimbald, jak z kopyta, ruszył w strefę zasięgu ich wzroku, jednak Grimaldowa ruchem stanowczym przytrzymała go za kubrak, a jej wzrok bynajmniej nie obmacywał zbyt czule. Poczuł Grimbald przenikliwe zimno w okolicach karku i dynamicznie ochłonął. Westchnął "skuś baba na dziada" i wywołał wilka z lasu lub raczej leśną babę z boru.
- A powitać, chrrrrr, szanownych małżonków.
- Witajcie Hawra - uśmiechnęła się Grimbaldowa, podczas gdy jej mąż nie. Stanęła mu w pamięci niechlubna scena w sklepie goblina Innocentego, gdy w sposób niezwykle intensywny, doświadczył chabrowego uświadomienia.
- I niechaj wieczyste łupanie w krzyżu i niemoc skuteczna w lędźwiach ich uchwyci... wrrr - zainicjowała kulturalną rozmowę Hawra.
- A kogo to? - zainteresowała się krasnoludka.
Jednak starucha niekoniecznie personalnie wiedziała komu dedykuje tak intymne życzenia.
- Bo to chrrrrr, czasy pierońskie i zasrane nie tylko na baby nadeszły, wrrrrr....
Już miał Grimbald dodać uszczypliwą uwagę o konsekwencjach nadmiernie wybujałej emancypacji bab nie tylko leśnych, gdy poczuł, uderzenie w ramię. Obejrzał się, to krasnolud Razybud Wolnostojący, przyjaciel, sąsiad i wierzyciel w jednej osobie.
- Czołem Grimbaldzie - przywitał się, grzecznie uchylając czapki.
- Czołem druhu - odwzajemnił się jego przyjaciel, sąsiad i dłużnik w jednej sobie - a cóż ciebie przywiodło na ten spęd... znaczy wiec, przecież nieżonaty wciąż jesteś? Bo jesteś, co?
- Dobrowolnie przybyłem. A Paupella... nie na darmo nosi miano niezdobytej. Ech, ale to kwestia czasu i odpowiednio skorelowanej argumentacji. Poza ty mamusia obiecała małą darowiznę w tej intencji, na dwa karnety do spa "U Sióstr Rusałek". Zobaczysz, jeszcze trochę i Paupella zmieni przydomek na Asystującą przy Wolnostojącym.
Roześmiał się głośno, a Grimbald poczuł, że przygładzone brewki jeżą mu się i kołtunią. Nie miał zamiaru dalej wysłuchiwać czczych przechwałek przyjaciela i rywala w jednej osobie, odwrócił się w stronę żony i baby leśnej, uznając, że rozmowa z nimi będzie ciekawsza i mniej stresująca. One tymczasem dyskutowały zawzięcie, podpierając się bogatą gestykulacją i mimiką, szczególnie Hawra.
- Dyć mówię, chabrowe wywary może i nieliche, ale mocy tęgiej nie mają. Wrr... Nalewka z odnóżek chrząszcza tęgopokrywego, to dopiero cymes i farmaceutyk niezwykle skuteczny! A i smak nie do pogardzenia, chrrrr... Mniam! Swego czasu pędziłam to na litry, w celach handlowych, ale skubana taki urok miała, że przydarzało się, iż sama zbyt chętnie zażywałam... wrrrrr.... no i jakoś tak, nieopłacalne przedsięwzięcie z tego wyszło. Zarzuciłam...
- Dziękujemy pani - dobitnie przerwał jej Grimbald i pociągnął żonę w kierunku straganu z pamiątkami.
Tymczasem na mównicę, którą stanowił majstersztyk dobrze poukładanych snopów siana, weszła mamuna Czębira. Była to wysoka, w trudnym do określenia, choć raczej zbliżającym się do sędziwego wieku, kobieta. Mamuny, inaczej zwane dziwożonami to tajemnicze istoty płci żeńskiej, wyróżniające się całkowitym brakiem urody powszechnie akceptowanej, owłosieniem na całym ciele i pewnym zapadającym w pamięć szczegółem anatomicznym. Mianowicie najbardziej charakterystyczną dla mamun cechą, jest dziwny wygląd ich piersi. Są one nienaturalnie duże i obwisłe. Wyprostowanej mamunie mogą niekiedy sięgać aż po kolana i często dla wygody zarzucają je sobie za plecy.
- Całe szczęście, że ta dzisiaj, odpicowała się w długie i luźne giezło - pomyślał Grimbald.
Mamuny również słynęły z tego, że ich specjalnością było podmienianie niemowląt u ludzi, krasnoludów, elfów i innych stworzeń, rozmnażających się płciowo. W miejsce nowo narodzonego dziecka dziwożona podkładała bardzo podobne niemowlę, które jednak w rzeczywistości było potomkiem... Ponieważ jeszcze nie wprowadzono ogólnodostępnych badań genetycznych, pozostaje wciąż enigmą, czyimi potomkami są mamumowe podrzutki.
Czębira głosem nadzwyczaj donośnym rozpoczęła przemowę:
- Szanowni państwo! Stworzenia wszelkich kształtów, upodobań, ras i bajek, do was się zwracam, do was kieruję słowa. Albowiem, wszyscy tu, jak stoimy mamy w sercach lęk, przerażenie i pietra. Zapewne zadajecie sobie w duchu pytanie; a czego to boją się mamuny? Ano, wiem - nie lubicie nas... i dobrze, nie musicie. Za to musicie uświadomić sobie, że na jednym wózku jedziemy. Żyjemy razem, czy tego chcemy czy nie i nie oszukujmy sie, z każdym rokiem żyjemy coraz bardziej byle jak.
Płomienna mowa paskudnej mamuny czyniła na wielu kolosalne wrażenie, bo jak zaczarowani stali wsłuchując się i kiwając głowami. Jeden Grimbald nie poddawał się urokowi werbalnej propagandy, albowiem znalazł nielichy kontrapunkt wizualny. Kilka metrów dalej, za grupką płanetników stała z buzią w ciup i rączkami w małdrzyk, Paupella Niezdobyta.
Oj, jaka ona niezdobyta, jaka piękna, jaka nadobna, jaka... nie moja, rozmarzył się krasnolud.
Paupella była niższa od jego żony i nawet jakby ciut tęższa, ale właśnie te jej rozłożyste biodra, nieznaczne wcięcie w pasie, sterczące dumnie piersi, prawie łabędzia szyja i buźka jak malowanie, czyniły ją tak pociągającą. Zachwycił się Grimbald mocno i nie zauważył, iż od dłuższego czasu żona śledzi kierunek jego zapatrzenia.
- Obmacujesz ją spojrzeniem bardziej profesjonalnie niż rusałki - szepnęła mu na ucho.
- Co? Ja ją? Eeee nie... Zasłuchałem się w mamunową przemowę, ale patrzeć się nie da na dziwożonę, więc zatrzymałem wzrok na bardziej przyjaznych kształtach. Ona - tu broda wskazał Paupellę Niezdobytą - tak bardzo przypomina ciebie.
- Tak? No może... trochę... chociaż ja mam szczuplejsze uda... i łydki chyba też kształtniejsze i...
- Oczywiście duszko, oczywiście że tak.
Po mamunie weszła przemawiać jedna z rusałek, potem borowy. Mówiono, że borowi, inaczej zwani leszymi potrafią wcielać się we wszelakie postacie zwierząt leśnych, ten jednak wyglądał niczym niepozorny, zasuszony staruszek.
Wszyscy prelegenci przemawiali o szacunku, poszanowaniu natury, o tym jak ważne jest, aby nie pozwolić wyrzucić się poza strefę pamięci, nie dać się zasuszyć między kartkami bajek. Wszyscy pozostali przytakiwali.
- Teraz ja - szepnęła Grimbaldowa i zostawiwszy osłupiałego męża, przepchała się do przodu.
- Powiem krótko i treściwie - zaczęła swój spicz krasnoludka - wszystko to prawda i nie ma co się dalej nad tym rozwodzić. Ja tylko dodam, że po głębokim zastanowieniu i pewnych, ostatnio - tu wyraźnie spojrzała w kierunku męża - zaistniałych okolicznościach, podjęłam decyzję, iż przyjmuję stanowisko Naczelnego Włodarza Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego, które mi zaproponowano.
Przez moment zapadła cisza, a zaraz potem zerwała się burza oklasków.
- Buahahaha - rozległo się tuż za uchem Grimbalda Wspaniałego.
To przyjaciel, sąsiad i wierzyciel w jednej osobie klepał go po ramieniu i zanosił się śmiechem.
- No kamracie, wiesz co to dla ciebie oznacza?
- Co?
- Że od dzisiaj jesteś... mężem Grimbaldowej.