Crisstimm

 
registriert seit: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punkte28mehr
Naechstes Level: 
Benötigte Punkte: 172
Letzte spiele
WordBox

WordBox

WordBox
21 Tage her

Rocznica Wielkiego Głodu

Wczoraj na Ukrainie obchodzono Dzień Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu. 
Notka historyczna (źródło  Nasz Dziennik 5-6 października 2005, Nr 258  )

...Na jednym z najżyźniejszych obszarów Europy, na południowo-wschodniej Ukrainie, w początkach lat 30. ubiegłego stulecia komuniści celowo wywołali głód, który pochłonął według różnych szacunków od 4 do 10 mln istnień ludzkich. Skala i stopień okrucieństwa tej zbrodni przekraczają wszystko, co dotąd człowiek wymyślił i zrealizował. Głodowa śmierć spotkała także dziesiątki tysięcy zamieszkujących Ukrainę Polaków...
Szacunkowa liczba zagłodzonych oscyluje między 4 a 10 mln, przy czym jako najbliższa prawdzie podawana jest liczba 8 mln. Ogromne żniwo śmierci dotknęło dzieci. Na podstawie statystycznej komparatystyki badacze ustalili, że z głodu zmarło co najmniej 3 mln dzieci urodzonych w latach 1932-1934.
Grozę tych danych potęguje fakt, że w 1933 r., w czasie gdy z powodu głodu konały miliony mieszkańców Ukrainy, Związek Sowiecki wyeksportował na Zachód ok. 10 mln kwintali zboża. Jak podaje rosyjski historyk Roj Miedwiediew, z powodu kryzysu ekonomicznego w Europie Zachodniej zboże to sprzedawano praktycznie za bezcen. Tymczasem nawet połowa zboża wyeksportowanego przez ZSRS w latach 1932-1933 wystarczyłaby do uratowania ludności Ukrainy od skutków głodu.

Pozwolę sobie przypomnieć moje opowiadanie poświęcone tej tragedii

Pięć kłosów

   Pięć kłosów, za tyle umierali my, lub jeśli mieli odrobinę szczęścia szli na dziesięć lat do łagru. Pięć kłosów, na tyle wycenili życie każdego z nas towarzysze-skurwysyny Wiaczesław Mołotow, Łazar Kaganowicz i Józef Stalin. Jeśli przyłapano cię na zerwaniu choćby tylko takiej ilości zboża z pola kołchozowego, nikt ani nic nie stało w twojej obronie. Nie było amnestii, nie było tłumaczeń, nie było litości, nie było życia. Nie dalej, jak trzy tygodnie temu przyjechali czekiści do sąsiedniej wsi, aresztowali dwunastu chłopów, wywieźli. Śladu po nich... Chodzą słuchy, że leżą z kulami w głowach w leśnych mokradłach nad Horyniem, w kierunku na Stepań.

   Jednak, jeśli nie ryzykowałeś i nie rwałeś potajemnie z pól kołchozowych, śmierć zamieszkiwała w kącie twojej chaty na stałe. Patrzyłeś na poszarzałych rodziców, na cichą agonię dzieci, patrzyłeś w oczy gasnącej żony. I jeszcze od siebie odganiałeś uparcie kostuchę, bo tylko ty mogłeś ukraść te pięć kłosów.

   Na polach wystawiali wieże, warowali z karabinami, strzelali, gonili, prowadzili przed wysokie komisje, skazywali i jedli. Dostawali za każdego z nas dodatkową porcję żywności. Tak "zjedli" mojego brata, Hryhorija. Młodeńki jeszcze był, szesnaście lat miał w tamtą jesień skończyć. Nie wiem, gdzie kości jego. A może i szczęście to, że odszedł szybciej? Nie napatrzył się na konsomolców z "krasnajej mietły", nie zerkał jak my, spode łba bezsilnie, gdy rewidowali chałupę po chałupie, szukając w nich żaren czy stępy, gdy zaglądali do garnków wybierając resztki jedzenia, oskarżali o wrogą działalność, wywlekali za próg. Bywało, że ubijali na miejscu. Swołocz... Młodzi, czasem nieledwie dzieci, szczenięta partii "odważnie" i wytrwale łamali wrogie wystąpienia kułactwa, tropili polskich agentów i kontrrewolucyjnych działaczy. Kułakiem mógł być każdy z nas, każdy z nas mógł sabotować dostawy zboża, podkładać ogień pod kołchozowe domy, hamować stalinowski rozwój wsi pozbawionej wyzysku, wsi dostatniej wspólnym wysiłkiem pracujących chłopów. A oni, wpatrzeni w Ojczulka jak w Boga uczyli nas posłuchu siłą, krzywdą i głodem. Swołocz jebana.

   Może to i szczęście Hryhorija, że nigdy nie musiał słuchać chwalebnych opowieści o Pawku Morozowie. I może dar od samej Świętej Przeczystej, że nie patrzył jak grzebię, w pięć dni po jego śmierci małego Mychajła, którego najbardziej hołubił z mojej czeredy dzieciątek.

   Zjedli my bydlątka, psa, konia, nawet wrony i wróble my pojedli. Cicho wkoło... Jedli my trawę, koniczynę, łopian, chleb z pokrzyw, podpłomyki z tataraku, kaszę z dzięglu. Jedli my tarte liście lipy...

   Następna odeszła Oksanka. Utuliła ją Zosia przy pustej piersi, ugłaskała po wychudłej buźce, zanuciła kołysankę. Matuś moja zabrała maleńką z jej ramion i przyniosła do mnie.

- Pochowajcie Semenie córeczkę, nim zmrok zapadnie.

   Pocieszyć chciałem Zosieńkę. Przysiadłem obok, złapałem za rękę. Twarda, chropowata, a zarazem miękka i delikatna. Przyłożyłem do policzka.

- No, nie mazgaj się tyle. Bóg wiedział co robi, że zabrał do siebie. Da Bóg, następne przyjdą.

   A potem sama matuś moja zmarła. Uczcili my ją, ubrali jak najpiękniej, pomodlili za nią w skrytości i położyli w ziemi obok Oksanki.

   Hospody pomyłuj...

   Długo nie mogła mnie Zosia ukoić. Bóg nie da drugiej mateńki.

   Hospody pomyłuj...

- Ucieknijmy Semenie mileńki - prosiła mnie którejś nocy ukochana - zostawmy to. Ucieknijmy do miasta. Ucieknijmy od straszliwego hołodomoru.

- Ech... jakże? Paszportów nie mamy. Trzeba by prosić o nie naczelnika kołchozu... nie dadzą, nakrzyczą, oskarżą, skażą... Jakże?

- Ucieknijmy bez nich. W mieście bliscy moi, rodzina... Pomogą. A jak szczęście dopisze to może i do Polski da się... A tu? Powymieramy po kolei.

   Żona moja, Polka. Piękna, dzielna, dobra, pracowita, ale niezbyt mądra.

- Nie da się rybeńko, nie da... Biletu kolejowego nie kupisz, a na drogach posterunki powystawiali.

- Uciekniemy polami, lasami.

- Jakże nam uciekać? Ze starym ojczulkiem, z drobiazgiem, co nam jeszcze został?

- Ucieknijmy - powtarzała jak zaklęcie przez resztę nocy.

   Milczałem. Nie da się. A jak powymierać to przynajmniej na swoim i przy swoich.

   Słyszał poszeptywania ojczulek. Rano przywołał do łoża swojego.

- Synoczku, nie zostawiajcie. Nie poniosą mnie nogi za próg daleko, a sam szczeznę niczym pies. Bez modlitwy, bez słowa dobrego, bez pochówku. Chciałoby mi się lec w ziemi koło mojej krasawicy. Zostańcie. Niedługo mi tu jeszcze dotrwać przyjdzie, a i wtedy wyruszycie. Tajemnicę wam powierzę... tylko nie zostawcie... Bud laska...

- Tajemnicę? Jaką tajemnicę, bat'ko?

- Maty zakazała mówić. Zaklęła na świętości, że skazać, dopiero gdy pohanyj czas przyjdzie... No, pohanyj czas teper...

   Zniżył głos, choć w chałupie nikogo prócz nas nie było. Pochyliłem się nad nim.

- Za studnią, kudy stara grusza, wykopali my z maty ziemiankę i ukryli w glinianym garnuszku ze dwie garście wareników.

   Wareniki to pierogi na pszennym zakwasie, nadziewane mięsem, kapustą, czasem tłuczonymi ziemniakami. Miękkie, pachnące, smaczne, soczyste.

   Ślina napłynęła mi do ust, a w brzuchu poczułem gwałtowne skurcze.

- Czomu dopiero teper mówicie?

- Mateńka zaklęła na Świętą Przeczystą... w pohadyj czas skazać...

   Popatrzyłem na wychudłego ojca, jego drżące ręce, trzęsącą brodę. Cóż rzec? Dwie garście wareników nie uratowałyby życia Hryhorijowi, ni Oksance, nawet maty ukochanej. Jednak, gdy pomyślę, że leżały w ziemi czekając na "pohadyj czas", a my wyliśmy z głodu i żarliśmy lipowe liście rozmoczone w wodzie... Ech...

   Poklepałem ojca po ramieniu, leżał mały, skurczony pod ogromną pierzyną.

- Dobre zrobiliście bat'ko. Dotrzymaliście obietnicy, a jutro przed świtem wykopiemy wareniki i zrobimy sobie ucztę. Z czym te pierogi ojczulku?

- Ja ne zowsim pewen... Możno z kartoflami... Ne pamiataju.

- To nic... nic. Niszczo nie stałoś.

   Wstaliśmy z Zosią przed brzaskiem. Obeszliśmy wkoło chatę i podwórze, sprawdzając czy nikt się nie kręci w pobliżu. Choć pora taka, że ludzie po chałupach uśpieni, woleliśmy mieć pewność, żeśmy sami.

   Wstawało słońce. Przystanąłem koło studni i spojrzałem w stronę pola. Zarastało chwastami i to tylko takimi, których zjeść się nie dało. Trawy ciemne od zmroku, mokre od zimnej rosy uginały się przygniecione niczym my chłopi. Wszystko wkoło przykrywał ciężki, siwy tuman. Stałem bez ruchu, aż przez mleczny opar nieśmiało zaczął się przebijać bladożółty krąg słoneczny. Nadchodził nowy dzień. Niebo rozjaśniało się kolorami. Kontury drzew, płot, ścieżka koło chaty wychylały się coraz wyraźniej z mgły.

   Zabolało serce.

- Chodź mileńki - szepnęła Zosia - czasu za wiele nie mamy.

   Kopaliśmy w miękkiej, zimnej ziemi, w miejscu wskazanym przez ojca. Czułem ją, dotykałam, chwytałem w dłonie, wąchałem i tęskniłem. Ech, wyjść w pole, orać, siać, zbierać, czuć pot ściekający między łopatkami.

- Patrz, tu coś jest - żona moja z podniecenia aż uniosła głos.

- Ciii - ucieszyłem ją - czuję przecież...

   Wydobyłem gliniany dzbanek mateńki. Pamiętałem go. Pękaty, nieduży, z ułamanym uchem, u góry owinięty był płótnem, teraz brudnym jak sama ziemia.

- Zdejmij tę szmatę - syknęła Zosia.

- Głupia, nie tutaj, jeszcze kto podpatrzy. Zabieraj to, przykryj spódnicą i leć do chałupy. Ja sprawdzę czy czegoś jeszcze nie znajdę. Nic batko nie mówił, ale mógł zapomnieć. Potem uprzątnę, żeby nikt nie uwidział, co my tu robili.

   Gdy wróciłem do chaty Zosia stała przy oknie, uśmiechnięta, z młodszym synkiem na ręku.

- Obudził się, to go przyhołubiłam, żeby nie płakał. Szmatę wyrzuciłam do ognia, a dzban umyłam. Tam schowany - pokazała ręką w stronę kąta za piecem. Podszedłem i sięgnąłem po niego.

- Już, teraz będziemy jeść? - zdziwiła się żona.

- Tak. Chyba, że chcesz poczekać, aż te skurwysyny przyjdą i go znajdą.

   Prychnęła z dezaprobatą. Dokończyłem już spokojniej.

- Nie rozumiesz? Im dłużej go przechowujemy, tym bardziej ryzykujemy.

- Otwórz więc.

- Obudź ojca, niech wpierw zobaczy dzban.

   Naczynie dokładnie zapieczętowane było gliną. Zacząłem dłubać nożem. Delikatnie tak, żeby broń Boże, nie popsuć.

   Bat'ko wstał i pokasłując przykuśtykał do mnie.

- Dajcie - rozkazał.

   Zawahałem się. Co chce zrobić, przemknęło przez myśl, zabrać? Uciec z tym? Zjeść potajemnie samemu? Skrzywdzić nas? Okraść?

   Przycisnąłem dzban do siebie. Spojrzałem spode łba, ściągnąłem brwi, wargi uniosły się jak u wilka, ręce zaczęły nerwowo drgać. Twarz ojca pomarszczona, brzydka starością i głodem wydała mi się obca. Nic nie mówił, patrzył tylko osłupiały na mnie.

- Hospody pomyłuj - wyszeptała Zosia - Szto ty, Semenie?

   Spojrzałem w jej stronę. Blada jak śnieg obserwowała nas, przyciskając małego mocno do siebie, jakby chroniąc właśnie przede mną.

   Co ja robię? Jak dziki zwierz przyczajam się do ataku na własnego ojca. Co ja robię? Gotów byłem gardło mu przegryźć, zabić gołymi rękoma. Co ze mnie zrobili?

   Rozluźniłem palce zaciśnięte na naczyniu. Bolały mnie od napięcia mięśnie ramion, a w głowie dudniło. Odetchnąłem głęboko i podałem ojcu skarb z warenikami.

- Proszu. Wybaczte.

- Niszczo nie stałoś - odpowiedział cicho.

   Wziął dzban ode mnie. Ważył go chwilę w rękach, ułożył w ramionach jak dziecko, potem uniósł, ucałował i oddał.

   Otworzyłem, zajrzałem do środka. Pierogi zanurzone były w tłuszczu. Wydobyłem je. Ot, jedna miska, jaką raczył się chłop po powrocie z pola.

   Zjadaliśmy je w milczeniu, na zimno, bojąc się, że każda chwila kosztować może nas ich utratę. Wareniki nadziane ziemniakami, ugotowane, opieczone i skąpane w tłuszczu początkowo wydały mi się mdłe. Jednak z każdym kęsem wracał smak i wspomnienia.

   Maty wyrabiająca ciasto na pierogi, przeganiająca nas dzieci ścierką, gdy próbowaliśmy podkraść farsz. Siostry moje, z pozoru zajęte lepieniem pierożków, tak naprawdę snujące opowieści o chłopcach ze wsi, obgadujące sąsiadki i śmiejące się z ploteczek.

   Czasami trafiał się pomiędzy zębami okruszek gliny z rozdłubanej pieczęci.

   Zosia wkładała dzieciom po małym kawałeczku do ust. Młodszy wypluwał je, nie znając smaku takiej potrawy. Starszy spytał:

- Czy nie można by, mateńko, zawtra tak samo?

- Zawtra nie synoczku... ale kiedyś zrobię.

   Nie płakałem, gdy złapali Hryhorija, nie płakałem gdy bliscy pomarli, nawet gdy odeszła ona. Teraz łzy spływały mi po policzkach.

- Diakuju maty.

 

   Ziemio moja, ukraińska, czarna oblubienico, rodzić ty umiałabyś nawet kamienną siejbę. Obfitymi plonami darzyłaś, luba moja, rodzica i dziada mego, był czas i mnie nie odmawiałaś. Pachniesz ty kobietą, wabisz urokiem oblubienicy, zmęczyć potrafisz niczym kochanka, a rodzisz jak matka. Niechaj nie patrzę nigdy więcej na trzęsące rączyny, na wystające żebra, chudziutkie twarzyczki bez uśmiechu, oczy zaropiałe, brzuchy wydęte głodem, nogi opuchnięte biedą. Obiecaj...

   Oddałem Ci bliskich, mileńka moja. Teraz ty obiecaj, że nie odeszli na marne i spłać dług dzieciom moim.

   A wy towarzysze-skurwysyny wsadźcie sobie w rzyć te pięć kłosów! Przeżyję was! Obiecuję.